Выбрать главу

Wziął krew na palce i pomazał nią biały zad Figlarza. Powtórzył tę czynność trzy razy, aż wreszcie pies usiadł i zaczął skomleć cicho, zaniepokojony zapachem.

– Wszystko gra – uspokoił go pan Bosu. – Wykąpię cię, jak tylko wrócimy do domu. A teraz trzymaj się, mały. Zaraz zrobi się ciekawie.

Wrzucił wsteczny bieg. Cofnął się powoli z wyłączonymi światłami. Przytrzymał Figlarza. Przygotował się.

– Raz, dwa, trzy! – Włączył światła i wcisnął gaz do dechy. Samochód wpadł na krawężnik przed pogrążonym w ciemności domem. Pan Bosu wjechał na trawnik, zahamował ostro i na wszelki wypadek krzyknął jeszcze: „O w mordę!”

Złapał Figlarza i wyskoczył z samochodu, który chybotał się na chodniku, a snopy światła z reflektorów przecinały pustkę.

– O nie – jęknął głośno. – O nie, o nie, o nie.

Figlarz próbował na niego spojrzeć. Pan Bosu przytrzymał mu łeb potężną dłonią.

– Ciii -szepnął. – Jesteś ranny.

Figlarz zaskomlał.

– Już lepiej.

Pan Bosu przeszedł po trawniku i załomotał do drzwi. Oddychał ciężko, na jego czole perlił się pot. Opuścił rękaw, krew już przesiąkała przez materiał. Świetnie.

Znów zapukał, mocno, uporczywie. W końcu na ganku zapaliło się światło.

– Pomocy! – wołał pan Bosu, waląc do drzwi jeszcze mocniej. Zerknął na Figlarza. Zakrwawiona, posklejana sierść wyglądała bardzo przekonująco.

Drzwi się uchyliły. Zamknięte na łańcuch. Facet jest ostrożny, trzeba mu to przyznać.

– Proszę pana, proszę pana, przepraszam, że przeszkadzam – wyrzucił z siebie pan Bosu. – Jechałem sobie i nagle pies wyskoczył na drogę. Próbowałem go ominąć, jak słowo honoru, ale mi się nie udało. Proszę, chyba z nim źle.

Pan Bosu uniósł zakrwawione truchełko.

Reakcja człowieka wartego pięćdziesiąt tysięcy dolarów była natychmiastowa i godna podziwu. Cóż, że dla niego zgubna.

– Ojej! Szybko, niech pan wejdzie.

Łańcuch został odpięty, drzwi otworzyły się na oścież. Stanął w nich mężczyzna, nie w szlafroku, jak spodziewał się pan Bosu, tylko ubrany tak, jakby właśnie szedł do pracy.

– Właśnie mi się wydawało, że usłyszałem jakiś hałas – powiedział ze zmarszczonym czołem i sięgnął po Figlarza, pragnąc pomóc.

Pan Bosu wszedł do holu. Lekkim kopnięciem zamknął za sobą drzwi. Nie puścił Figlarza, trzymał go przy piersi. Chciał rozeznać się w terenie, zyskać na czasie.

– Jest pan weterynarzem? A może zna pan jakiegoś? – bełkotał, rozglądając się po domu. Drzwi frontowe prowadziły do salonu. Mały, ale czysty dom. Z tego, co mu powiedziano, gość jest kawalerem. Jeśli tak, to niezły z niego pedancik.

Pan Bosu przeszedł za nim na tył domu, gdzie paliło się światło. Weszli do wąskiej kuchni w stylu lat pięćdziesiątych. W małej wnęce stał okrągły stół zawalony papierami i odsunięte krzesło. Salon jest tylko na pokaz, wydedukował pan Bosu. Gospodarz mieszka tutaj.

– Pracowałem do późna – stwierdził mężczyzna mimochodem. – Zdaje się, że zasnąłem.

– Czym się pan zajmuje?

– Jestem zastępcą prokuratora okręgowego. Niech pan pokaże psa, zobaczymy, co z nim.

Pan Bosu puścił wreszcie Figlarza. Teraz łatwiej mu było schylić się i sięgnąć po nóż. Kiedy się wyprostował, mężczyzna uważnie oglądał leżącego na stole psa, szukając obrażeń.

– Widzę krew – stwierdził Rick Copley. – Tyle że nie wiem, skąd się bierze.

– To może ja pomogę.

Pan Bosu był potężnie zbudowany i dobrze uzbrojony. Copley za to był szybki i zwinny.

Kiedy pan Bosu rzucił się na niego, uchylił się i puścił Figlarza. Szczeniak zeskoczył na podłogę, przemknął po linoleum i zniknął w salonie.

Nie zwrócili na niego uwagi. Copley przyjął pozycję obronną, nie tracił czasu na gadanie. Pan Bosu był zadowolony. Po takim dniu nie ma to jak dobra, zacięta walka.

Zastępca prokuratora był człowiekiem inteligentnym. A człowiek inteligentny w tej sytuacji szukałby telefonu, by wezwać pomoc. Nic więc dziwnego, że Copley rzucił się do bezprzewodowej słuchawki leżącej na stole. Pan Bosu przypadł do niego i ku swojej satysfakcji przelał pierwszą krew.

Copley odskoczył, trzymając się za rozcięte przedramię. Zaczynał się pocić.

– Czego chcesz? – spytał.

– Pokoju na świecie.

– Pieniędzy? Mam w portfelu trzysta dolarów.

– Martwy wart jesteś sto razy więcej, koleś.

– Co?! – Copley osłupiał. Pan Bosu wykorzystał tę chwilę dekoncentracji i znów się na niego rzucił. Copley obrócił się w ostatniej chwili, ale zrobił to ułamek sekundy za późno; ostrze drasnęło go w żebra.

Zastępca prokuratora pobiegł do salonu. A pan Bosu rzucił się za nim.

Dom był mały. Niewiele w nim miejsc, gdzie można by się ukryć. Copley próbował bronić się lampą, podpórką na książki i poduszką z sofy. Tańczył, obracał się, robił uniki.

Pan Bosu był o dwadzieścia kilo cięższy i miał większy zasięg ramion. Ani przez moment nie wątpił, jak ta walka się skończy. Copley rzucał w niego różnymi przedmiotami i uciekał. A on nieubłaganie podążał za nim, w głąb domu, byle dalej od frontowych drzwi, tak by uwięzić go w tych samych czterech ścianach, które miały go chronić. Dom człowieka to jego twierdza. Dom Ricka Copleya stał się jego komorą egzekucyjną.

Wreszcie pan Bosu zapędził Capleya do łazienki, pod wannę. Potem poszło już gładko.

Później, kiedy żądza krwi wreszcie przestała huczeć mu w głowie, jego oddech stał się równy i miarowy, a serce zaczęło wolniej bić, zauważył kilka rzeczy naraz. Bolała go goleń, ramię, którym uderzył o framugę drzwi, głowa, w którą Copley trafił lampą.

No i lewe przedramię, w które sam się zranił. Zdał sobie sprawę, że rana wciąż krwawi, pewnie na podłodze zostaną plamy. Zaczął ich wypatrywać, ale w tym bałaganie.,.

Dom był zdewastowany. Książki, papiery, wybebeszone poduszki i, no cóż, krew, dużo krwi, wszędzie krew. Pana Bosu i jego ofiary. Może ekipa śledcza się w tym wszystkim nie połapie. Nie znał się na tym. Medycyna sądowa nie była jego mocną stroną. Wiedział o niej tyle, co widział w telewizji.

Wrócił do kuchni i dokładnie umył ręce. Jego drogie skórzane buty lepiły się od krwi. Zdjął je, opłukał i skrzywił się, gdy zobaczył, że nic to nie dało. Do zapamiętania na przyszłość: od krwi niszczą się buty.

Zaczął szukać pralki.

Stała na niej butelka wybielacza. Doskonale. Zaniósł ją do kuchni i połowę zawartości wlał do zlewu. Widział w jednym serialu, jak cwanemu technikowi udało się wydobyć krew z rur odpływowych.

Pan Bosu był notowanym przestępcą seksualnym. To znaczyło, że jego odciski palców, krew i DNA są w aktach. Musiał być bardzo ostrożny.

Resztę wybielacza wylał na ścierkę do naczyń, po czym zaczął wycierać biegnącą przez cały dom smugę krwi. Całej nie dało się zetrzeć, więc rozmazał ją tylko, tak by nie było widać śladów butów i, tu i ówdzie, łap. Powinien był zabrać ze szpitala więcej fartuchów. Przydałyby się.

Łazienkę zostawił na koniec. Był tam cholerny burdel. Wrzucił ręczniki do wanny, na ciało Copleya.

Wpół do piątej rano. Był zmęczony. I, nawiasem mówiąc, głodny.

Poszedł poszukać Figlarza, znalazł go skulonego pod łóżkiem.

– Już dobrze – przemówił do drżącego psa. – Już po wszystkim.

Wyciągnął rękę. Szczeniak posłusznie podczołgał się do niego i zaczął wąchać koniuszki jego palców. Pan Bosu wziął go na ręce i pogłaskał po łbie. Figlarz nasikał na dywan. No cóż. Nic na to nie poradzi. Poza tym nie widział żadnego serialu, w którym ekipa śledcza zajmowałaby się identyfikowaniem psich szczyn.