I się zacznie. Bobby wiedział, jak to się odbywa. Niedawno pewien policjant stanowy wpadł w zasadzkę podczas patrolu. Dwaj Latynosi w zdezelowanej hondzie zaczęli do niego strzelać. Nie pozostał im dłużny; jednego zranił, drugiego zabił. Potem poszedł na płatny urlop, zniknął z komisariatu, nie miał co ze sobą robić, podczas gdy prasa opisała go jako kozła ofiarnego, a wspólnota latynoska uznała za rasistę. Po miesiącu został oczyszczony z zarzutów – może zawdzięczał to kuli, która utkwiła w jego ramieniu? Prasa jednak jakoś tego nie zauważyła. Brat zastrzelonego napastnika wytoczył mu sprawę w sądzie cywilnym i zażądał milionowego odszkodowania.
Policjant nie wrócił na służbę. A większość bostończyków chyba naprawdę uważała go za rasistę.
Czy źle jest zabić człowieka, a potem siedzieć i martwić się, jak wpłynie to na karierę? Czy to przejaw egoizmu? Czy tak nie wypada? A może tak to po prostu jest?
Bobby pomyślał o kobiecie. Szczupła. Blada. Mocno tuliła dziecko. Dziękuję, powiedziała bezgłośnie. Na jej oczach zastrzelił jej męża, a ona mu za to podziękowała.
Pukanie w szybę. Bez sensu, przecież drzwi są otwarte. Bobby podniósł głowę i zobaczył kolegę z jednostki, Patricka Loftusa. Patrick próbował delikatnie zwrócić na siebie jego uwagę.
– Popieprzona noc – westchnął.
– No.
– Szkoda, że to przegapiłem. Dopiero co przyjechałem. Kiedy już było po herbacie. – Loftus mieszkał na Cape Cod. Pewnie jakąś godzinę jazdy stąd. A więc wszystko zdarzyło się tak szybko. Dopiero teraz Bobby zorientował się, że nie wie nawet, która godzina. Został wezwany, wskoczył do wozu, przygotował karabin. Wszystko zatarło mu się w pamięci, zmieniło się w jeden nieprzerwany ciąg wydarzeń. Przybył, zobaczył, zrobił swoje.
Cholerny świat, zabił człowieka. Odstrzelił mu pół głowy. Dziękuję, powiedziała kobieta. Dziękuję. Bobby wychylił się z wozu.
– Kamery? – spytał. – Zasłaniam cię.
– To dobrze. – Bobby zwymiotował na ulicę.
– Strasznie mi przykro – powiedział Loftus cicho.
Bobby odchylił się na twarde oparcie. Zamknął oczy.
– Mnie też – mruknął.
Wkrótce zjawili się ludzie z grupy wsparcia. Policjanci, jak on. Powiedzieli mu, czego ma się spodziewać. Najpierw będzie przesłuchanie w prokuraturze. Powinien mówić prawdę, ale w jak największym skrócie. Ma prawo do adwokata – koszty pokryje Zrzeszenie Policjantów Stanu Massachusetts. Ma prawo przerwać przesłuchanie, kiedy tylko poczuje się niepewnie. Ma prawo nie mówić nic, co mogłoby zostać wykorzystane przeciwko niemu.
Powinien pamiętać, że według przepisów użycie siły jest uzasadnione w sytuacji, gdy zagrożone jest życie policjanta bądź osób postronnych. Trzeba wziąć to pod uwagę, odpowiadając na pytania śledczych.
Zastępca prokuratora okręgowego będzie potrzebował jakichś dwóch tygodni na analizę przebiegu wypadków. Zbada się broń Bobby’ego, przesłucha taśmy z nagraniem jego rozmów ze stanowiskiem dowodzenia. Na miejscu zdarzenia przeprowadzi się testy balistyczne, wszyscy świadkowie zostaną przesłuchani, łącznie z członkami jednostki Bobby’ego, kobietą, dzieckiem i starym, dobrym panem Harlowem.
Po zakończeniu śledztwa prokuratura zdecyduje, czy postawić go w stan oskarżenia. Jeśli miał powód, by strzelać, nic mu nie grozi. Rzecznik prasowy wyda jeden komunikat, prokuratura drugi i Bobby wróci do pracy. Jeśli jednak prokuratura postawi mu zarzuty…
Cóż, nie wybiegajmy za daleko w przyszłość.
Od tej pory Bobby jest na płatnym urlopie. W tym czasie powinien spróbować pogodzić się z tym, co się stało. Może porozmawiać z chłopakami, którzy przeżyli coś podobnego – grupa wsparcia może zorganizować takie spotkanie. Jeśli chce, może nawet zgłosić się na terapię pourazową. Grupa współpracuje z doskonałą specjalistką, a poza tym to będzie dobrze wyglądało w aktach.
Zabić kogoś to poważna sprawa, nawet dla policjanta. Im wcześniej stawi temu czoło, tym szybciej będzie mógł wrócić do normalnego życia.
Ludzie z grupy wsparcia poszli, ich miejsce zajęli śledczy.
Wpół do czwartej nad ranem. Bobby był na nogach już prawie dwadzieścia dwie godziny. Śledczy zabrali go do siedziby prokuratury, gdzie wszyscy dostali kubki parującej kawy i zasiedli przy porysowanym drewnianym stole jak starzy kumple.
Bobby nie dał się zwieść. Był wyczerpany od nadmiaru adrenaliny, jak ćpun trzeźwiejący po haju, ale wciąż pozostawał snajperem, człowiekiem, który godzinami potrafi w niezwykłym skupieniu oglądać świat przez celownik.
Zaczęła się zabawa.
Gdzie był, kiedy przyszło wezwanie?
W Boston Beer Garden, odparł i od razu stracił kilka punktów. Dodał, że pił colę, barman to potwierdzi, i trochę poprawił swoją sytuację. O której zaczął pracę? O której skończył? Na wieść, że był piętnaście godzin na służbie, zmarszczyli brwi, a rzucona mimochodem uwaga, że to dla niego nie pierwszyzna, w końcu tak go przeszkolono, by mógł długo pracować, niewiele pomogła.
Jak dotarł na miejsce zdarzenia, jak szybki był czas jego reakcji, co pamięta z rozmowy z porucznikiem Jachrimem? Wyraźnie szukali punktu zaczepienia, więc Bobby odpowiadał coraz bardziej zwięźle. Wyczuwał w ich słowach groźbę, ale nie mógł rozpoznać jej źródła. Wreszcie zmienili temat, lecz towarzyska atmosfera szybko się ulatniała. Pytania były coraz ostrzejsze, a odpowiedzi coraz surowiej oceniane.
Musiał wyjaśnić, dlaczego postanowił wejść do domu pana Harlowa. Powiedział, jak ułożył karabin na stoliku, wytłumaczył, dlaczego uchylił balkon, czemu zdecydował się użyć takich, a nie innych kul.
Co i kogo widział w domu naprzeciwko?
Tu spisał się lepiej. Białego mężczyznę, białą kobietę. Nie podał nazwisk, nie mówił, że uznał ich za męża, żonę i dziecko. Był tak bezstronny, jak to możliwe. Postrzelił człowieka, ale osobiście nic do niego nie miał.
Wreszcie przeszli do sedna sprawy. Czy wiedział, że ofiarą był James Gagnon?
Bobby po raz pierwszy się zawahał.
Ofiara. Interesujące określenie. Mężczyzna nie był już podejrzanym, kimś, kto mierzył z pistoletu do żony i zaciskał palec na spuście, tylko ofiarą. Bobby pomyślał, że może teraz należałoby poprosić o adwokata. Ale tego nie zrobił.
Odpowiedział na tyle zgodnie z prawdą, na ile potrafił. Porucznik Jachrimo powiadomił go, że przypuszczalnie chodzi o Gagnonów, ale do chwili zdarzenia Bobby nie uzyskał potwierdzenia tej informacji.
Śledczy znów usiedli wygodniej. Usatysfakcjonowani? Podejrzliwi? Trudno powiedzieć. Spytali, czy znał panią Gagnon i czy rozmawiał z nią w trakcie incydentu.
Nie, odparł Bobby. Podziękowała mi tylko za zabicie męża, dodał w myśli.
Teraz pora na kwestie zasadnicze. Dlaczego postanowił strzelić? Czy dostał zgodę dowódcy na użycie broni?
Nie.
Czy ofiara groziła mu lub innemu policjantowi?
Nie.
Czy ofiara groziła żonie?
Niczego takiego nie słyszał.
Ale ofiara miała broń.
Tak.
Czy Gagnon z niej wystrzelił?
Sąsiedzi zgłaszali, że słyszeli strzały.
Przed jego przyjazdem. A co potem? Czy widział, jak ofiara oddaje strzał?
Jego palec zaciskał się na spuście.
Czyli oddał strzał?
Tak. Nie. Nie jestem pewien. On strzelał, ja strzelałem. Wszystko zdarzyło się w ułamku sekundy.
Czyli ofiara nie wystrzeliła?
Nie jestem pewien.
Może zatem zabity tylko mierzył z broni do swojej żony? Tak jak robił to od dłuższego czasu?