Выбрать главу

Miał palec na spuście.

Ale czy go nacisnął? Czy próbował zastrzelić żonę?

Byłem przekonany, że istnieje takie zagrożenie.

Dlaczego?

Wyczytałem to z jego uśmiechu. Bobby nie mógł powiedzieć tego głośno. Dlatego wyjaśnił: Podejrzany stał pół metra od kobiety, mierzył jej w głowę z pistoletu i jego palec zaciskał się na spuście. Uznałem, że to bezpośrednie zagrożenie.

Naprawdę sądzi pan, że ten człowiek zabiłby żonę na oczach dziecka?

Tak, proszę pana, tak sądziłem.

Ale dlaczego?

Bo tak, proszę pana, czasem bywa.

Śledczy wreszcie pokiwali głowami i znów zaczęli zadawać te same pytania. Bobby wiedział, jak to się odbywa. Im więcej razy człowiek opowiada tę samą historię, tym więcej błędów może popełnić. Kłamstwa stają się jeszcze bardziej podkolorowane, prawda wydaje się coraz bardziej naciągana. Czekali, aż Bobby sam sobie zawiąże stryczek.

O wpół do siódmej wreszcie dali za wygraną. Za oknami dusznej sali konferencyjnej wstawał świt, powróciła towarzyska atmosfera. Było im przykro, że musieli zadać te wszystkie pytania. Takie przepisy. Pechowa noc. Dla wszystkich. Ale to dobrze, że wykazywał gotowość do współpracy. Są mu wdzięczni. Chcieli tylko poznać całą prawdę. Im wcześniej tego dokonają, tym prędzej będzie można o tym wszystkim zapomnieć.

Będą mieli do mego jeszcze parę pytań. Niech za daleko nie wyjeżdża.

Ze znużeniem pokiwał głową. Odsunął krzesło od stołu, wstał i zachwiał się. Zauważył, że jeden ze śledczych spostrzegł to i podejrzliwie zmrużył oczy.

A Bobby poczuł chęć, by dać mu w pysk. Całą noc jestem na nogach, do kurwy nędzy! Zastrzeliłem człowieka na oczach jego dziecka. To normalne, że ledwo trzymam się na nogach! Jestem zmęczony, do jasnej cholery!

Porucznik Bruni czekał na korytarzu.

– Jak poszło? – spytał.

– Nie wiem. Chyba nie najlepiej.

Kiedy Bobby wreszcie podjechał pod dom Susan, na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Ludzie byli już w drodze do pracy. Radio podawało komunikaty o korkach, kraksach i unieruchomionych samochodach blokujących ruch. Zaczął się nowy dzień. Mieszkańcy miasta wyłonili się ze swoich klatek z domofonami, tłoczyli się na chodnikach i zapełniali kawiarnie.

Wysiadł z wozu, zaczerpnął miejskiego powietrza – zimnego, cuchnącego wyziewami z dieslowskich silników i betonem, i przez chwilę czuł się tak, jakby ostatniej nocy nic się nie zdarzyło. Prawdziwa była tylko ta chwila, ten budynek, ten garaż, to miasto, a śmierć Gagnona to tylko wyjątkowo realistyczny sen. Powinien przebrać się w mundur, wsiąść do radiowozu i pojechać do roboty.

Minął go jakiś człowiek. Na widok półprzytomnego Bobby’ego w przepoconym mundurze maskującym przyspieszył kroku. To go otrzeźwiło.

Złapał plecak i poszedł do Susan.

Zapukał dwa razy, zanim otworzyła, ubrana w różowy szlafrok i zarumieniona od snu w ciepłym, wygodnym łóżku. Próby często przeciągały się do późnej nocy, musiała to odespać.

Spojrzała na Bobby’ego zmrużonymi niebieskimi oczami. Jej jasne włosy były potargane, skóra różowa. Uśmiechnęła się.

– Hej, skarbie – powiedziała, jeszcze nie do końca rozbudzona, lecz po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy i jego miejsce zajął niepokój. – Nie powinieneś być w pracy? Bobby, co się stało?

Wszedł do mieszkania. Tak wiele rzeczy powinien powiedzieć. Czuł, jak słowa wzbierają w jego ściśniętej piersi, jak pchają się do ściśniętego gardła. Susan była wiolonczelistką w Bostońskiej Orkiestrze Symfonicznej. Poznali się, o dziwo, w barze. Zwrócił na nią uwagę nie tylko dzięki jej delikatnej urodzie i blond włosom. Urzekł go też ciepły uśmiech i wykrój ust.

Nie znał się na muzyce klasycznej. Pochodził z rodziny robotniczej, ojciec był kierowcą ładowarki w Gillette. Jego świat to knajpy, koszykówka i zimne piwo. Jej – zwiewne spódnice, długie spacery po parku i herbata w Ritzu.

Mimo to zaprosił ją na randkę i ku jego zaskoczeniu, zaproszenie przyjęła. Dni przeszły w tygodnie, tygodnie w miesiące i teraz byli już razem ponad rok. Czasem wydawało mu się, że jest tylko kwestią czasu, kiedy Susan wprowadzi się do jego małego dwupiętrowego szeregowca w południowym Bostonie. Powoli przestawała go przerażać myśl o ślubie, dzieciach i wspólnej starości.

Na razie jednak nie zdobył się, by jej to zaproponować. Może dlatego, że wciąż zbyt często zdarzały mu się takie chwile jak ta, kiedy stał przed nią brudny i spocony po ciężkiej nocy i zamiast cieszyć się, że ją widzi, był lekko zaskoczony, że w ogóle go wpuściła.

Jej świat jest taki piękny, pomyślał. Co ona, do cholery, robi z takim typem jak ja?

– Bobby? – spytała cicho.

Nie mógł znaleźć słów. Żadne nie cisnęło mu się na usta. Żadne nie mogło uwolnić uczuć ściskających jego pierś.

O Boże, biedny dzieciak. Ojciec umarł na jego oczach.

Czemu ten skurwiel go do tego zmusił? Dlaczego Jimmy Gagnon zrujnował Bobby’emu życie?

Poruszył się, nawet tego nie zauważając. Jego dłonie wśliznęły się pod szlafrok Susan, desperacko szukając nagiej skóry. Coś szepnęła. „Tak”? „Nie”? Nawet nie usłyszał. Zdjął jej szlafrok i przesunął palcami po cienkiej koronce zakrywającej piersi, po czym wtulił głowę w jej szyję.

Miała piękne palce. Długie, delikatne, ale zadziwiająco silne. Palce, które mogły godzinami trzymać smyczek i potrafiły wydobyć z drewnianego instrumentu najcudowniejsze dźwięki. Teraz palce te wędrowały po jego plecach, masując naprężone mięśnie. Ściągnęła mu koszulę, sięgnęła do spodni.

Chciał, by się pospieszyła. Był spragniony, zdesperowany. Potrzebował czegoś, czego nie potrafił nazwać, ale o czym instynktownie wiedział, że ona może mu dać.

Dziwne, do tej pory zawsze obchodził się z nią delikatnie. Jej skóra była jak z porcelany, jej piękno zbyt czyste, by je kalać. Teraz zerwał z niej cienką koszulę nocną. Zatopił zęby w jej krągłym ramieniu. Dłońmi chwycił ją za pośladki, podniósł, przycisnął do siebie.

Osunęli się na podłogę. On na dole, ona na górze. Jej usta pożerały go, jej filigranowe, blade ciało tuliło się do jego szerokiego, ciemnego torsu. Światło i cień, dobro i zło.

Uniosła się i powoli uklękła na nim. Odchyliła ramiona do tyłu, wyprężyła piersi. Potrzebowała go. On potrzebował jej. Światło i cień, dobro i zło.

W ostatniej chwili zobaczył tamtą kobietę.

I tamto dziecko.

Susan szczytowała z gardłowym okrzykiem. Złapał ją, gdy na niego upadła, i skulił się na podłodze, czując w sobie nieskończoną ciemność.

Rozdział 5

Doktor Elizabeth Lane zastanawiała się, czy nie sprawić sobie psa. Albo kota. A może rybkę? Nawet dziecko poradzi sobie z rybką.

Takie myśli opadały ją raz do roku. Zwykle mniej więcej o tej porze, przed Świętem Dziękczynienia, kiedy wszyscy rozprawiali gorączkowo o zbliżających się rodzinnych spotkaniach, a ona co wieczór wracała do pustego mieszkania, które teraz wydawało się jeszcze bardziej puste niż w ciepłym maju czy gorącym, słonecznym sierpniu.

To głupie myśli. Kto jak kto, ale ona powinna to wiedzieć. Po pierwsze, jej „puste” mieszkanie było bardzo ładne. Wysokie na trzy metry, z szerokimi wykuszowymi oknami, tarasem na dachu i błyszczącymi podłogami z wiśniowego drewna. Do tego jeszcze meble, które zbierała, odkąd zaczęła pracować – niska, czarna skórzana sofa, szafki z klonu, lampy z nierdzewnej stali. A poza tym była pewna, że szczeniaki i jedwabne dywany to niezbyt dobra kombinacja. Koty i artystyczna stolarka zresztą też. No, ale co do rybek przeciwwskazań nie ma.

Po drugie, jeśli nadchodzące święto rzeczywiście jest takie radosne, to czemu akurat teraz nastąpił prawdziwy wysyp pacjentów? Przez ostatnie cztery tygodnie Elizabeth pracowała po dziesięć godzin dziennie, pomagając ludziom znaleźć siły do przetrwania tego czasu. Musiała przygotować bulimików do siedzenia przy uginających się od jedzenia stołach, cierpiących na psychozę maniakalno-depresyjną naszpikować lekami, które pozwolą im znieść radosny nastrój przy stole i poświąteczne poczucie osamotnienia, i wreszcie musiała wszystkim – tym ze skłonnościami do autodestrukcji, cierpiącym na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, neurotykom, psychotykom, dosłownie wszystkim – dodać odwagi przed spotkaniem z rodzinami.