Bobby tylko wzruszył ramionami.
– No dobrze, to co właściwie mam powiedzieć?
Elizabeth uśmiechnęła się. Nieskrywana wrogość już na początku rozmowy. Spodziewała się tego.
– Zacznijmy od spraw podstawowych. – Wzięła notes. – Nazwisko?
– Robert G. Dodge.
– „G” to skrót od czego?
– Z uwagi na ograniczoną poufność naszych rozmów, odmawiam odpowiedzi.
– Oho, aż tak źle? „Geoffrey”?
– Nie.
– Godfrey?
– Skąd, u licha…
– Powiedzmy, że ja też wolę nie ujawniać mojego drugiego imienia. Godfrey. To imię odziedziczone po przodku?
– Tak twierdzi ojciec. – Bobby zwiesił ręce między kolanami. Wbrew sobie, jakby nieco się odprężył.
– A jak mają na imię pańscy rodzice?
– Jest tylko ojciec. Lany. Właściwie Lawrence.
– A co z matką?
– Odeszła.
– Odeszła?
– Tak. Kiedy miałem pięć lat. Nie, raczej sześć, siedem. Nie wiem. Zostawiła nas.
Elizabeth milczała.
– Chyba małżeństwo rodziców nie było zbyt udane – dodał Bobby. Rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: Cóż na to poradzić? Rzeczywiście, nie mógł nic na to poradzić.
– Rodzeństwo?
– Brat. Starszy. Nazywa się George Chandler Dodge, jak więc widać, przekleństwem rodziny są dziwaczne imiona. Co to ma wspólnego ze śmiercią tamtego człowieka?
– Nie wiem. A ma?
Bobby zerwał się na równe nogi.
– O nie, tylko bez takich. Dlatego właśnie ludzie nie lubią psychologów.
Elizabeth uniosła dłonie w pojednawczym geście.
– Rozumiem. Tak naprawdę po prostu muszę wypełnić formularz. A poza tym niektórzy lubią trochę pogawędzić, zanim przejdą do rzeczy.
Bobby usiadł. Mimo to wciąż był nachmurzony, a jego czujne, zmrużone oczy bacznie ją obserwowały. Była ciekawa, jak często wpatruje się tak w ludzi, szukając oznak słabości. Do swoich spostrzeżeń dodała: wielu znajomych, ale bardzo mało przyjaciół. Nie wybacza. Nie zapomina.
I skłamał, że jego matka odeszła.
– Chcę to jak najszybciej mieć z głowy – powiedział.
– Rozumiem.
– Niech pani pyta, o co musi pytać, ja odpowiem na pytania, na które muszę odpowiedzieć, i oboje będziemy mogli żyć dalej w spokoju.
– Chwalebny cel.
– Nie mówiłem, że to dla mnie najważniejsze.
– Gdzieżbym śmiała coś takiego sugerować – zapewniła go. – Niestety, jedno spotkanie nie wystarczy.
– Dlaczego?
– Po pierwsze, nie umówił się pan na wizytę i nie mamy dość czasu, by wszystko omówić w jeden wieczór.
– Aha.
– Dlatego proponuję, żebyśmy porozmawiali dziś trochę i spotkali się znów w poniedziałek.
– Poniedziałek. – Zamyślił się. – No dobra – zgodził się, jakby robił jej wielką łaskę. – Może być.
– Doskonale. Dobrze, że mamy to z głowy. – Powiedziała to bardziej oschłym tonem, niż zamierzała, ale on przynajmniej się uśmiechnął. Miał sympatyczny uśmiech. Jego harde rysy złagodniały, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że kiedy się uśmiecha, staje się niesamowicie przystojny.
– Może zamiast rozmawiać o tym, co zdarzyło się wczoraj, zacznijmy od dnia dzisiejszego – powiedziała.
– Dzisiejszego?
– To pierwszy dzień pańskiego życia po tym, jak pan kogoś zabił. To godne odnotowania. Spał pan?
– Trochę.
– Jadł pan coś?
Zastanowił się, był wyraźnie zaskoczony.
Właściwie nie. Obudziłem się po południu, poszedłem po kawę, ale kiedy zobaczyłem „Boston Heralda”… odpuściłem sobie.
– Kupił pan „Heralda”?
– Tak.
– Przeczytał pan artykuł?
– Z grubsza.
– I co pan o nim sądził?
– Celem oficerów policji stanowej nie jest zabijanie cywilów, nawet jeśli są synami sędziów.
– Czyli to jedna wielka bzdura?
– Tak, na podstawie trzech akapitów, które przeczytałem, można tak powiedzieć.
– Nie czytał pan dalej? Myślałam, że będzie pan bardziej zainteresowany.
– Tym, co się stało? Nie potrzebuję relacji dziennikarskiej, widziałem wszystko na własne oczy.
– Ofiarą. Jimmym Gagnonem.
Zesztywniał. Musiała mu oddać sprawiedliwość: choć zaskoczony, w skupieniu rozważył jej słowa.
– Informacje to luksus, na który jednostki antyterrorystyczne nie mogą sobie pozwolić – powiedział wreszcie. – Kiedy naciskałem spust, nie obchodziło mnie nazwisko tego człowieka, jego dzielnica, ojciec czy przeszłość. Nie wiedziałem, czy bije psa, czy finansuje domy dziecka. Wiedziałem tylko, że mierzył z pistoletu w głowę kobiety i miał palec na cynglu. Musiałem podejmować decyzję na podstawie jego działania. Tak zrobiłem. Reszta się nie liczy, więc po co miałbym się tym zadręczać?
Elizabeth znów się uśmiechnęła. Polubiła Bobby’ego Dodge’a. Dawno już nie słyszała tylu zaprzeczeń i usprawiedliwień, ale jej się spodobał.
– Ćwiczył pan dziś? - spytała.
– Nie. Myślałem, żeby pobiegać, ale skoro wszędzie są moje zdjęcia…
– Rozumiem. Dobrze, zadam więc panu pracę domową na weekend. Musi pan zatroszczyć się o swoje ciało, na ducha przyjdzie pora później. Czy ma pan kogoś – ojca, brata – do kogo mógłby pan wyjechać i trochę odpocząć?
– Dziewczynę.
– A jak ona się na to wszystko zapatruje?
– Nie wiem. Nie miałem kiedy jej o to spytać.
– Cóż, wsparcie bardzo się panu przyda, więc na pana miejscu porozmawiałabym z nią. – Elizabeth nachyliła się do niego. – Zeszłego wieczoru zdarzyło się coś bardzo ważnego. Nie wystarczą dwadzieścia cztery godziny, by się z tym pogodzić, więc zacznijmy od małych kroków. Niech pan je trzy pożywne posiłki dziennie i spróbuje się wyspać. Jeśli jest pan spięty, niech pan trochę poćwiczy, by się rozluźnić. Proszę jednak uważać. Co innego przebiec dziesięć kilometrów, by się zrelaksować, a co innego siedemdziesiąt, by o wszystkim zapomnieć. Niech pan nie przekroczy tej granicy.
– Obiecuję, że przebiegnę nie więcej niż sześćdziesiąt dziewięć kilometrów – powiedział.
– Niech będzie. Miłego weekendu.
– To wszystko? Jeść, spać, ćwiczyć i jestem wyleczony? Mogę w przyszłym tygodniu wrócić do pracy?
– Jeść, spać, ćwiczyć, a potem zobaczymy – poprawiła go łagodnie. – Ale nie dziś; jest za późno, a zarazem może za wcześnie, by uporządkował pan swoje myśli. Dam panu mój domowy numer telefonu. Gdyby poczuł pan potrzebę rozmowy, proszę dzwonić, jeśli nie, do zobaczenia w poniedziałek. Może być o trzeciej?
Wzruszył ramionami.
– Nie pozwalają mi wrócić do pracy, więc i tak jestem wolny.
– Doskonale. – Wstała. On też. Nie ruszył od razu do wyjścia, wbrew jej oczekiwaniom. Stał przed nią, jakby lekko zagubiony.
– Czasem – powiedział nagłe – kiedyś myślę o tym, co się stało, wpadam w złość. Nie na siebie, tylko na podejrzanego, za to, że rzucił się na żonę i dziecko. Za to, że zmusił mnie, bym go zabił. Czy to dziwne? Zabić człowieka i potem go za to nienawidzić?
– Powiedziałabym, że to normalne.
Skinął głową, ale wciąż był niespokojny.
– Mogę zadać pani jeszcze jedno pytanie? Luźno związane z tym pani psychobełkotem?
– Ależ proszę bardzo, lubię bełkotać.
– Często jesteśmy wzywani do awantur rodzinnych. Trzy, cztery razy w tygodniu stoję w czyimś ogródku i słucham, jak żona wrzeszczy na męża albo mąż na żonę. Jedno mnie zawsze intrygowało – że ciągle wracamy w te same miejsca. Że choćby ci ludzie nie wiadomo jak się tłukli, to i tak zostają razem. A jeśli pakując faceta do radiowozu, trochę przetrzepie mu się skórę, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć kobieta, ta sama, która wezwała policję i ma na twarzy ślad po jego pięści, staje w jego obronie.