Выбрать главу

– Naucz mnie czytać – poprosił kiedyś starego kapłana, ale ten tylko pokręcił głową:

– Ty jesteś Jonem w Drodze. Tam gdzie się udasz, nie będzie ci potrzebna wiedza z ksiąg, lecz płynąca z serca. Czasem myślę, że nosisz ją w sobie, nic o tym nie wiedząc.

Weselnicy tańczyli do rytmu bębnów, który brzmiał całkiem inaczej w tę jedyną noc w roku, gdy Plemię przebłagiwało starych Bogów, udając, że wcale o nich nie chodzi i w ogóle ich nie ma. Tym razem był to rytm szybki i radosny, choć pełen spokoju, wtórowały mu melodyjne piszczałki. Weselnicy tańczyli do świtu, lecz młoda para zniknęła wcześniej, zamykając za sobą rzeźbione drzwi nowego domu. Ich zniknięciu towarzyszyły rubaszne, dobroduszne żarty starszyzny.

Jon mógł wreszcie wczuć się do syta w zapach rumianku, dzikich ziół, zapach Rzeki i wiatru. W zapach Gai. W izbie wydawał się on mocniejszy niż na otwartej przestrzeni. Półprzymknięte oczy jego żony lśniły jak żywica na pniu sosny. Żadne z nich już nie musiało nasłuchiwać natrętnego chichotu i podnieconych szeptów wioskowych dzieci. Byli sami, w ciemności, która dla nich tej nocy stała się światłem. To światło miało już zawsze towarzyszyć Jonowi. Do końca życia.

* * *

– Niedźwiedzica znów będzie mieć małe – zaśmiała się Gaja, wracając z Puszczy i wnosząc do domu dwa ciężkie plastry miodu. – Nie wybrałam wszystkich, zostawiłam jej trochę. Ona też musi się teraz dobrze odżywiać.

– Też? – spytał Jon, wyczulony na każde słowo i brzmienie głosu żony.

– Też – potwierdziła, patrząc mu prosto w oczy. Zanim wyszedł z domu, objął ją mocno, prawie boleśnie.

I sam nie wiedział, czemu najpierw poszedł obwieścić nowinę szamanowi, a później rodzicom czy kapłanom.

– Będę mieć dziecko – powiedział. Szaman oprawiał rybę. Pokiwał głową bez zdziwienia i dorzucił:

– Syna.

– Skąd wiesz? – ucieszył się Jon. – Więc po ojcu też widać, czy będzie syn, czy córka? Słyszałem, że stare kobiety potrafią rozpoznać płeć dziecka po zachowaniu i wyglądzie matki. Tymczasem ty…

– Ten, kogo On wybiera, zawsze ma syna. To jest Jego dar – odparł szaman.

– Jego dar?! I za cóż w ten sposób płaci? – spytał Jon, czując, jak rosną w nim niepokój i gniew.

– On nagradza. Kiedyś nagradzał tych, którzy wiernie mu służyli: szamanów. Dlatego każdy szaman zawsze miał uzdolnionego magicznie syna. Ty mu nie służysz. Ale jesteś. Słyszysz Jego głos. Byłeś u Jego stóp. Od tylu długich lat było tam tak pusto. Głucho. On przywykł słyszeć co dzień głosy tysięcy pątników, wędrujących Kamiennymi Drogami, a od wielu lat słyszy tylko głuchą ciszę. Ty ją przerwałeś. Więc pragnie nagrodzić cię za to, że nie czuje się już tak samotny.

– Czego będzie chciał w zamian za swój dar? – spytał Jon.

– Nie wiem. Może nic. Może wiele – odparł czarownik.

– Zmąciłeś moją radość z syna – powiedział Jon gniewnie.

– Nie trwałaby długo, gdybyś usiłował o Nim zapomnieć. On tego nie lubi.

– Skąd wiesz, co On lubi, skoro nigdy u Niego nie byłeś! – zawołał wściekły Jon. Chciał nacieszyć się myślą o dziecku, pragnął obwieścić nowinę rodzinie i Plemieniu, ale stary szaman zepsuł wszystko, przypominając mu nie wypowiedziane i nie spełnione zobowiązania.

– Po raz pierwszy usłyszałeś Jego zew, gdy miałeś dwanaście lat. Przed trzema miesiącami skończyłeś dwadzieścia jeden. Długo zwlekasz. Nigdy u Niego nie byłem, lecz znam Jego zwyczaje. Całe życie mnie o nich uczono. Wiem zatem, że nie należy do Bogów cierpliwych. Wybrał Cię i przyjąłeś imię “Jon w Drodze”. Nie protestowałeś, choć miałeś prawo. Złożyłeś mu obietnicę. Czekał cierpliwie. Ale od paru dni znowu mówi… – ciągnął szaman.

– GRDHGBHWZ – zadźwięczało bezgłośnie w uszach Jona.

– Gdy będzie musiał czekać zbyt długo, ukarze cię. On nigdy niczego nie daruje. Umie nagradzać, lecz umie też karać tych, którzy mu źle służą – ciągnął szaman.

– Ja mu nie służę.

– Ale On cię przywołał.

– Dlaczego mnie…? – spytał Jon, mimo woli obronnym ruchem dotykając skórzanego woreczka na piersi. Stary czarownik w milczeniu pokręcił głową. Zapadła cisza, przerywana tylko śpiewem Rzeki. Wreszcie szaman szepnął:

– Pozwolił ci dorosnąć, pozwolił ci przeżyć miłość, pozwolił ci pojąć żonę i spłodzić syna. Był dla ciebie bardzo dobry, jak na Jego obyczaje. Teraz chce zapłaty. Ruszaj w Drogę, Jonie…

I Jon ruszył. Kamienna Droga jakby zarosła gdzieniegdzie mchem lub tak się Jonowi zdawało. Gałęzie wielkich drzew wydłużyły się, splatały konary ponad jego głową i Droga sprawiała wrażenie węższej niż za pierwszą jego bytnością. Ale wciąż panowała tu zdumiewająca cisza. Młody mężczyzna słyszał każdy swój krok, a nawet oddech. Ptaki nadal unikały zakładania tu gniazd. Nic nie szeleściło w poszyciu leśnym; krety, jaszczurki i borsuki widocznie także wolały trzymać się od tego miejsca z daleka.

Jon dotknął dłonią szyi nie po to, by sprawdzić, czy wisi na niej skórzany woreczek z ziarnkiem piasku, ponieważ wciąż czuł w tym miejscu głowę Gai. Wtuliła się w ten ciepły zakątek pomiędzy szyją a barkiem i długo milczała, gdy powiedział, że musi spełnić przyrzeczenie związane z jego plemiennym przydomkiem.

– Jestem Jonem w Drodze od tylu lat. A tymczasem jeszcze w nią nie ruszyłem. Tych kilka krótkich wypraw się nie liczy,…

Milczenie Gai było tak wymowne jak kilka wilgotnych kropli, które poczuł na szyi. Łzy… – pomyślał bezradnie. Nie chciał, by Gaja utrudniała mu odejście. Przecież i bez tego wszystko w nim sprzeciwiało się, by opuścić dom i ruszyć w Nieznane, Obce. Żona zrozumiała to, gdyż nie wyrzekła ani słowa, odsunęła głowę i pokazała jasną twarz bez jednej mokrej kropelki spływającej z oczu.

– Nie pytaj… – zaczął na wszelki wypadek, ale nie musiał kończyć. Gaja już wiedziała, że prosi ją, by nie pytała, kiedy wróci. Nie zamierzała pytać. Zdawała sobie sprawę, że on i tak tego nie wie. Nawet mężczyźni jadący na polowanie nie umieli określić dnia powrotu. A Jon nie wybierał się polowanie.

– Będzie, jak musi być – powiedziała Gaja dźwięcznym, mocnym głosem, w którym nie usłyszał drżenia. I o to szło: aby nie wstrzymywała go żadną kobiecą sztuczką. Zresztą wiedział, że ona tego nie zrobi. Była inna niż wioskowe kobiety. Podobna do niedźwiedzicy. Dlatego, idąc teraz Kamienną Drogą, Jon był spokojny o syna, który się narodzi. Gaja da sobie radę i bez niego, to było pewne. A zresztą…

– Wrócę do domu! – zawołał głośno, chcąc, aby echo zaniosło te słowa monstrualnemu posągowi, który czekał na niego za trzecim zakrętem. Ale w tej części Puszczy nie było nawet echa.

Trzeci zakręt pojawił się szybciej, niż Jon chciałby zobaczyć. Po raz wtóry wkroczył zatem w długi, złowieszczy cień rzucany przez posąg starego Boga. Szedł, nie podnosząc głowy i nie patrząc na Niego. I tak czuł tę obecność. Nie tylko tu.

Po chwili stał u potężnych stóp gigantycznej rzeźby. Podniósł głowę. Ponad nim, wysoko, wznosiły się ramiona i głowa Boga. Dziwne, ale mimo całego ogromu posągu, wydał się on Jonowi mniejszy. Już go tak nie porażał wielkością. Bezimienny milczał, ale Jon i tak słyszał Jego wezwanie.

– Muszę TAM się wspiąć… – zaczął półgłosem, niby do siebie, niby do Niego i urwał, mierząc wzrokiem wysokość i oceniając stopień trudności zadania.

Nie, to nie takie trudne dla młodego, silnego mężczyzny. Posąg był pełen wypukłości i wgłębień. Jon objął ramionami ogromną nogę Boga i ruszył w górę. Kamień, z którego wykuto Bezimiennego, był chropawy i ciepły. Pulsował życiem. Dłoń Jona wsparła się na monstrualnym pępku Boga, a stopy postawił teraz na znamionach Jego męskości. Odpoczywał. Nagle uprzytomnił sobie, że pępowinami, które łączyły gigantycznego i przerażającego Boga z tysiącami wiernych, były Kamienne Drogi. A wiara, którą czuli i wyrażali jego współplemieńcy, była krwią krążącą w ciele Światowida. Krwią i pożywieniem. Ludzie w długich sukniach odcięli Go od krwiobiegu, od lęku i miłości, którymi się żywił: skazali na samotną, powolną agonię. Czy umierający człowiek nie broni się? Czy On nie ma zatem prawa, by się bronić? Skazano Go na śmierć przez zapomnienie, a jest to – dla Bogów i ludzi – najgorszy rodzaj umierania.

– W dodatku nie miałeś dzieci… – szepnął ironicznie, spoglądając na wyolbrzymione oznaki męskości, ale ironia zaraz zniknęła. Uprzytomnił sobie, że raptem przed stu pięćdziesięciu laty wszystkie Plemiona, setki tysięcy ludzi, były Jego dziećmi, na dobre i na złe. Dlatego miał prawo żądać ofiar.

– …lub przynajmniej tak sądził – szepnął Jon, podejmując na nowo wspinaczkę. Gdyby teraz spadł, pewnie by się zabił. Był coraz bliżej celu, wysoko ponad ziemią, jakby wspiął się na najwyższy dom w Wiosce. A przecież do ramion Boga jeszcze sporo brakowało.

Po długim, mozolnym trudzie, zmęczony, spocony, czując drżenie mięśni, stanął wreszcie na Jego ramionach. Miał dziwne uczucie, że posąg drży wraz z nim, jakby wstrząśnięty ludzką bliskością po tylu latach pustki. Drżenie to, nie wiedzieć czemu, przejęło Jona litością.

Wyprostował się i dla utrzymania równowagi objął rękami masywną szyję Bezimiennego. Wychylił się, chcąc zajrzeć mu w oczy. Już tam, w dole, wydawało mu się, że pod półprzymkniętymi powiekami posągu coś połyskuje. Prawie jak źrenice. Ale grube powieki strzegły swej tajemnicy i Jon wychylił się w przód, by w nie zajrzeć. Nie musiał…