Выбрать главу

Kilkadziesiąt minut – i operacja była skończona. Asystent wprawnie zakładał szwy i po chwili wózek z Chłopcem opuszczał salę operacyjną. Pojemnik z lodem stał pusty, chłodny, sterylnie biały. Szkatułka Królowej Śniegu z niespodzianką na Boże Narodzenie… – pomyślał Jon.

– Co się właściwie robi ze starym, zużytym sercem? – spytał nagle, zdejmując wilgotną od oddechu maseczkę. Spojrzał na asystentów, którzy także je zdejmowali i natychmiast zrozumiał niestosowność pytania. Za usunięcie tego umęczonego, zbędnego kawałka martwego mięsa odpowiadał ktoś inny; po nich wejdzie tu ekipa salowych i sprzątaczy. Lekarze nie powinni pytać o tak trywialne sprawy, w dodatku w chwili zwycięstwa.

Jon, spocony, wciąż jeszcze w chirurgicznym kitlu – którego jasną zieleń zgasiły bure plamy krwi – spojrzał w stronę szyby dzielącej salę operacyjną od obserwacyjnej: ostrzyżonej na jeża Dziewczyny nie było. Po co jej szukał…?

Wieczorem, wbrew zwykłym zasadom, zamiast zatelefonować do szpitala, pojechał zobaczyć Chłopca. Po co jechał…? Nawet jeśli pacjent już się zbudził, rozmowa z nim nic nie da. Znalazł się znowu w szpitalu, zamiast z książką w ulubionym fotelu. Nie znosił telewizji. Lubił książki – ów tajemniczy splot malutkich czarnych znaczków, tworzących niekiedy tak zaskakujące konfiguracje, otwierających tak dziwne światy. Zamiast czytać teraz, stał w milczeniu za skrzydłem przeszklonych drzwi oddziału intensywnej terapii i patrzył na matkę – w sterylnym ubraniu i w maseczce – siedzącą przy synu. Kto ją tu wpuścił? – pomyślał ze złością, ale nie miał sumienia zawołać pielęgniarki i żądać, aby kobieta o twarzy cierpiącej Madonny z gotyckich witraży opuściła teraz Chłopca.

Przez kolejne dni prowadził tylko zwykłe rutynowe operacje: kilka woreczków żółciowych, wypełnionych kamieniami życiowej goryczy lub obżarstwa, wyrostki robaczkowe w stanie zapalnym, zrakowaciałe jelita – słowem nic, czym powinien zajmować się poważny kardiochirurg. Mimo to wszyscy w szpitalu wiedzieli, że on potrafi zoperować wszystko, a najbardziej w świecie nie znosi braku pracy. Operował nawet nadprogramowo, zastępując kolegów lub asystując im z własnej woli w niedziele, święta, w nocy.

Gdy po tygodniu szedł korytarzem na oddziale kardiochirurgii i spytał siostry przełożonej:,,Chłopiec tu jeszcze jest?” – od razu wiedziała, o kogo chodzi i kiwnęła głową.

– W doskonałej formie – odparła fachowo i sucho, wskazując drzwi jednego z pokoi w części oddziału dla ozdrowieńców.

Wszedł. Po co? – spytał siebie w duchu, ale miał uczucie, że ktoś? coś? go wzywa. Matka o twarzy gotyckiej Madonny była tu nadal. Uśmiechnięta, pełna pogody, inna niż przed operacją. Piękna.

– Wyjdź na chwilę – zwrócił się do niej Chłopiec, widząc Jona i matka, zdziwiona, lecz bez sprzeciwu, opuściła salę.

– Nie wolno denerwować rekonwalescenta – zażartowała, całując go w policzek, jakby opuszczenie go nawet na kilka minut było trudnym do zniesienia rozstaniem.

– Czekałem – powiedział Chłopiec po jej wyjściu. – Czemu pan nie przychodził?

– Ja tylko operuję. Zajmowanie się ozdrowieńcami nie należy do mnie – odparł bezwiednie zmieszany Jon. – Masz tu świetną opiekę, a twoja matka…

– Nienawidzę jej – rzeki Chłopiec, patrząc w twarz Jona szarymi, szeroko otwartymi oczami.

– Co… co ty wygadujesz…! Co mówisz…! – zaczął Jon, ale Chłopiec mu przerwał i ciągnął spokojnym głosem:

– Ja wiem. Zaraz mi pan powie, że ona mnie kocha, że jestem dla niej wszystkim, że była tu cały czas i jest nadal i że… Wiem, co może mi pan powiedzieć. Powie mi pan jeszcze, że przecież ja ją też kochałem, prawda? Bo kochałem. Ale coś się zmieniło. I zmienia się nadal. Z każdym dniem. Co dzień i co noc nienawiść jest większa. Czuję w sobie obcą obecność. Niech pan coś z tym zrobi.

– Ja? Mam coś z tym zrobić? – powtórzył zmieszany Jon. – Ale co?

– Nie wiem. Jednak myślę, że to pana sprawa.

– Nie rozumiem – odparł powoli Jon. Matka Chłopca uchyliła drzwi i w szparze pokazała się łagodna, pogodna twarz. Chłopiec zmarszczył brwi, cofnęła się.

– Pan dał mi TO serce, prawda? – podjął niecierpliwie Chłopiec. – Więc to jest pana obowiązek. Proszę mi dać jakiś zastrzyk, pigułkę, płyn… nie wiem co! Ale musi pan coś zrobić, abym przestał!

– Nie rozumiem – powtórzył Jon.

– Ja też nie – powiedział gorzko Chłopiec. – Chcę ją kochać tak jak przedtem, a nienawidzę jej. Ta nienawiść wciąż rośnie, rośnie i rośnie, aż pewnego dnia wypełni mnie całego i…

Chłopiec urwał, krzywiąc się boleśnie.

– Co może pan zrobić? – spytał, patrząc na Jona.

– Mógłbym wezwać dobrego psychoterapeutę… – zaczął Jon, ale Chłopiec roześmiał się. W uszach lekarza ten dźwięk zabrzmiał jak zgrzytnięcie metalu o szybę.

– Niech pan się wypcha ze swoim psychoterapeutą! Pan nie rozumie, co mówię? Nie pojmuje pan, że byłoby lepiej, gdybym umarł na sali operacyjnej, niż żeby… No, co pan może z TYM zrobić, na Boga?!

Znowu uchyliły się drzwi i wsunęła się zaniepokojona twarz matki.

– Nic nie mogę – odparł Jon. Odwrócił się i wyszedł.

– Urojenia… urojenia… urojenia… – powtarzał rytmicznie do siebie, idąc korytarzem i bezwiednie liczył do rytmu kafelki. Policzył do trzydziestu trzech i skręcił do windy. Wcześniej zlecił siostrze przełożonej, aby nazajutrz rano skierowała do Chłopca psychoterapeutę.

Usiadł w swoim gabinecie i sięgnął po telefon.

Muszę wiedzieć, czyje serce mu wszczepiłem – pomyślał. Wykręcił odpowiedni numer, usłyszał sygnał – i odłożył słuchawkę.

– Zwariowałem – szepnął do siebie. – Poważny lekarz nie zadaje takich pytań.

– Ugryzł psychoterapeutę w rękę, do kości, nieomal przegryzł mu ścięgno. Gdyby trafił zębami pół centymetra dalej, biedak byłby kaleką do końca życia. Na szczęście psychoterapeutą nie pracuje rękami – powiedziała nazajutrz siostra przełożona. – Dostał trzy tygodnie wolnego, ale przychodzi do trudniejszych przypadków.

– Będzie nas skarżył o odszkodowanie? – spytał Jon oschle.

– Och, to dobry człowiek – pokręciła głową przełożona. – A rana zagoi się za kilka dni.

– Co powiedział? – spytał Jon.

– Chłopiec czy psychoterapeuta? – i nie czekając na odpowiedź Jona, ciągnęła: – Powiedział, że to jest syndrom przedoperacyjnego strachu, pooperacyjnej ulgi i szpitalnego zmęczenia. Powiedział, że wielu normalnych ludzi zachowuje się w szpitalu nienormalnie. I dodał, żeby jak najszybciej wypisać go do domu. Zrobimy to, gdy tylko minie niezbędny termin. To już wkrótce. Chłopiec jest w świetnej formie fizycznej.

Jon nie odwiedził więcej Chłopca. Niecierpliwie czekał, aż ten opuści szpital, aby on mógł znowu swobodnie chodzić korytarzami kardiochirurgii, nie natykając się na łagodną, gotycką twarz matki i na uważne, chłodne, kpiące spojrzenie szarych oczu wyrostka.

Czysty przypadek sprawił, że Jon widział, jak Chłopiec z matką opuszczają szpital. Podszedł właśnie do okna na korytarzu, aby zaczerpnąć powietrza, gdy z wysokości czwartego piętra ujrzał malutką, ciemną figurkę na wózku pchanym przez pielęgniarza w stronę eleganckiego auta. Kobieta o łagodnej twarzy Madonny, elegancka, w drogim futrze, właśnie otwierała drzwiczki.

– Jedź w cholerę ze swymi urojonymi problemami – mruknął Jon pod nosem. Nagle poczuł koło siebie czyjś leciutki, lecz wyraźny oddech. Odwrócił się i ujrzał ostrzyżoną na jeża Dziewczynę. Stała tuż za nim, w białym kitlu stażystki i patrzyła tam gdzie on.

– To była dobra operacja, pani ją widziała – powiedział bezwiednie. – Bardzo dobra operacja. Modelowa. A ten Chłopiec żyłby bez niej najwyżej kilka miesięcy. Lub dni.

– Ciągle pan nie wie, czyje to było serce – odparła Dziewczyna.

– Przecież to nie ma znaczenia – mruknął gniewnie, choć z mniejszym niż dotąd przekonaniem. Ile razy powtarzał to zdanie? Ile razy jeszcze je powtórzy? Teraz oboje patrzyli, jak Chłopiec wsiada do auta i odjeżdża z matką ze szpitalnego parkingu.

– Przecież to nie ma znaczenia – powtórzyła za nim Dziewczyna, nie wiadomo czy przedrzeźniając go, czy przytakując, choć wydało mu się, że właśnie tym razem słyszy w jej głosie wyraźne pytanie. Nim zdążył zareagować, jej szczupła, prawie chuda sylwetka w białym kitlu, narzuconym niedbale na spłowiałe dżinsy, zniknęła za zakrętem korytarza. Jon pomyślał przelotnie, że tych króciutkich włosów nie strzygł modny fryzjer; ktoś brutalnie i krzywo przyciął je prawie przy samej skórze, nie zważając na modną linię. Studentki medycyny w wielkich miastach na ogół bardziej o siebie dbają, stwierdził sarkastycznie. Ona pewnie jest ze wsi – skonstatował z jakąś mściwą satysfakcją.

Poprzysiągł sobie, że zapomni o Chłopcu. Nie chciał, żeby niczym nie uzasadniony niepokój przerodził się w obsesję. Neurasteniczni pacjenci to norma, lecz neurasteniczni lekarze…?

Cały następny tydzień operował, większość czasu spędzał w szpitalu. Zdawał się nie zwracać uwagi, że niektórzy koledzy podejrzewają go wręcz, iż szpital jest jego całym życiem: zawodowym i prywatnym. Chirurg z oddziału, który raz bez zaproszenia odwiedził go w domu – gdyż zepsuł się telefon i ktoś musiał powiadomić Jona o zmianie terminu operacji – zdążył opowiedzieć wszystkim, że jego mieszkanie, choć duże, kosztowne i w modnej dzielnicy, jest prawie nie umeblowane i sprawia wrażenie raczej przystanku niż domu. Opinia ta do niego dotarła, lecz nie uraziła: uznał, że jest trafna. Chwilami wydawało mu się nawet, że wie, dokąd prowadzi ów przystanek – i wtedy przed oczami, na ułamki sekund, migotało mu coś mrocznozielonego lub szarego jak kamień.

Zielone… zielone… Las? Nie, to Puszcza… Puszcza? Puszcz nie ma… A kamień? Kamieni też prawie nie ma, w miastach zastąpił je beton – przemykały mu po głowie skojarzenia.

Trwało to jednak tylko ułamki sekund – prawie natychmiast wracał do białego świata lśniącej czystością operacyjnej sali, sterylnej jasności ścian i fartuchów, zimnych, połyskliwych, nieprzytulnych jarzeniówek. Właściwie wiedział, dlaczego fartuchy chirurgów były zielone: żeby nie zwariować od tej bieli.