Przedzierając się przez Puszczę, Gaja przytuliła synka do siebie, a on spojrzał na nią, jakby rozumiał, o co chodzi. – On tu jest, Arielu, czuję to – powiedziała z rozpaczą.
Ogień pełgający w namiocie nad Rzeką nagle wzbił się iskrami w górę, jakby dmuchnął nań niewidoczny wiatr i od iskier zajęły się wysuszone zwierzęce skóry. Po chwili w niebo strzelały już wysokie płomienie, namiot zaś przypominał rytualne ognisko, jakie niegdyś rozpalało Plemię w noc równą dniowi. Mieszkańcy Wioski, ujrzawszy ów stos, zastygli na chwilę. Jedni przeżegnali się znakiem krzyża, drudzy zaś, najstarsi, których było już niewielu, wykonali ukradkiem dawno zapomniany znak. Znaku tego już potem nikt w Wiosce nie czynił ani go nie zapamiętał dla przyszłych pokoleń.
Ariel chciał wziąć od Gai dziecko, lecz odmówiła: Bogumił był lekki, a jego bliskość uspokajała ją. Pod stopami co jakiś czas czuła twardszy grunt, jakby ścieżka była częściowo bita, choć jeśli tak było, dawno pochłonęły ją mchy, tylko gdzieniegdzie wystawał pojedynczy większy kamyk.
Wydawało im się, że już dwukrotnie skręcili, a teraz ścieżyna skręcała po raz trzeci. Dalej już biegła prosto, co Ariel zauważył pierwszy, wnosząc z rozstawienia starodrzewu.
– Kiedyś na pewno szła tędy Droga – powiedział.
– Kiedy? – spytała z rozpaczą Gaja. – Kiedy? Jon opowiadał o Niej tak, jakby to było wczoraj!
Kapłan Ezra na próżno szukał starego Isaka w świątyni, w świątynnym ogrodzie i w Wiosce. A choć nakazał mężczyznom z Wioski zbadać, czy aby starzec nie zabłądził w Puszczy – nikt nigdzie go nie znalazł. Plemię orzekło, że pewnie rozszarpały go dzikie zwierzęta.
Gaja z Arielem szli jeszcze spory kawałek, nim dotarli na polanę. Od zazielenionej świeżą trawą murawy ponuro odbijały wielkie, ciemne, nieforemne głazy. Omszałe i zbyt ogromne, by znalazły się tu przypadkiem, tworzyły przedziwny krąg. A pośrodku tego kamiennego kręgu, koło największego głazu, prawie tak wielkiego jak ich dom, leżało bezwładne ciało.
– …Jon! – krzyknęła Gaja i tym razem nie wzbraniała się przed oddaniem dziecka Arielowi, bojąc się, że je wypuści. Przypadła do męża i patrzyła ze zgrozą na jego bladą, pozbawioną życia twarz, ze zdumieniem zaś na spokój, jaki się na niej malował.
Choć na szyi męża dostrzegła niewielką, okrągłą ranę, wyraz jego twarzy nie wskazywał na to, by zginął gwałtowną śmiercią. Przeciwnie: wyglądał tak, jakby zasnął w poczuciu bezpieczeństwa. Gaja patrzyła na niego, chłonąc rysy, które kochała, pieszcząc spojrzeniem ramiona, które ją obejmowały i dłonie, którymi ją dotykał. Czuła w sobie dziwnie tępy ból zamiast rozpaczy i buntu.
I nagle pojęła, że zawsze wiedziała, dokąd wiedzie Jona Kamienna Droga. Właśnie tu i właśnie do takiego końca. I dlatego Jon nakłonił Ariela, żeby przybył z nimi z Miasta: aby nie zostawić jej samej. Gdyż on wiedział, gdzie jest kres tej Drogi. Ale dlaczego…? Co było więcej warte od spokojnego życia z nią i z synem? To martwe miejsce?
Bogumił zapłakał po raz pierwszy tego dnia i Gaja znów wzięła go z rąk Ariela. Przysiadła z synkiem obok Jona; jedną ręką przytuliła do piersi niemowlę, a drugą położyła na swoich kolanach głowę zmarłego i gładziła go po twarzy.
– Oddałeś życie dla tego gruzowiska, Jonie…?
Po jej twarzy płynęły łzy, a pytanie zawisło w wiosennym powietrzu. Gdzieś w pobliżu zaświergotały ptaki. Pewnie wiją sobie gniazda w szparach spękanego głazu.
Ariel wiedział, że musi teraz zostawić Gaję jej żałobie. Rola, którą narzucił mu Jon, zacznie się dopiero wtedy, gdy Bogumił zostanie oddany pod opiekę Ezry. Wtedy Ariel przywróci Gaję życiu, gdyż jest zbyt młoda i zbyt piękna na wieczną rozpacz po utracie męża i syna. Od pierwszej rozmowy z Jonem niegdysiejszy Błazen wiedział, że ten gotuje się na rozstanie ze światem. Od pierwszego wejrzenia zaś na Gaję czuł, że gotów jest poświęcić resztę życia dla przywoływania uśmiechu na tę piękną twarz. Łatwiej będzie o uśmiech, gdy opuszczą Wioskę, Puszczę i ten dziki, choć szybko cywilizujący się kraj; gdy nad ich głową znajdzie się wiecznie błękitne niebo i jaskrawe, ciepłe słońce – zamiast tych zmiennych chmur, mknących po szaroniebieskim stropie; gdy surową, ciemnozieloną dostojność wielkich drzew zastąpi frywolna pierzastość palm. Gdy zimna Rzeka stanie się ciepłym Oceanem. Ależ Gaję zadziwi rozmaitość świata i jego nieobliczalność…!
Ariel nie był zaskoczony śmiercią Jona ani tym, że go tu znaleźli. Rozglądał się teraz po miejscu, które stało się ostatnią przystanią przyjaciela.
…i nagle wydało mu się, że ogromny głaz, obok którego spoczywał Jon, przypomina twarz. Ogromną, potężną, surowo wyciosaną w kamieniu. Zapewne to wichry, woda, śniegi i spiekota wyryły te szczerby, układające się w rysy jakże ludzkiego, smutnego oblicza; wpółprzymknięte powieki, zagłębienia pod nimi, w których, jak łzy, zgromadziła się woda; wydatny nos, surowo zaciśnięte usta.
– Złudzenia, omamy… – szepnął do siebie, ale te zamiast zniknąć, nasiliły się: Arielowi wydało się teraz, iż w głazach, które utworzyły krąg wokół największego kamienia, rozpoznaje gigantyczną dłoń zaciśniętą w pięść; że widzi fragment stopy, która jeszcze teraz czyniła wrażenie, jakby podążała w sobie tylko wiadomym kierunku; gdy oderwał kawałek mchu, wyłoniła się gładka, wypukła jak brzuch powierzchnia z wystającym pępkiem. Poczuł naraz wielki smutek; taki sam, jaki czuł wówczas, gdy spoglądał na wioskową babkę, która odcinała Bogumiłowi pępowinę łączącą go z Gają i wydala go tym samym na łup świata i Cywilizacji.
…nagle Ariela dobiegł potężny, dudniący, głuchy głos, aż skurczył się z lęku. Zaraz jednak odetchnął, wiedząc, że ów dźwięk ma całkiem zwyczajne przyczyny, a tylko nieodgadniony sekret tego zagubionego wśród wielkich drzew miejsca tak działa na jego wyobraźnię. Dotknął ramienia Gai, która spojrzała na niego niespokojnie i powiedział:
– To tylko siekiery, Gaju… Ludzie rąbią Puszczę. Na nowe domy i mosty, na warowne zamki, na świątynie i klasztory. Cywilizacja, jak mawiał Jon. To wszystko wokół wkrótce zniknie, pojawią się nowe Wioski i Miasta, nowe Drogi i Mosty.
Czuwali przy Jonie do zachodu słońca, a potem Gaja zdjęła z jego szyi zniszczony skórzany woreczek i skryła go pod swoją bluzą. Nie wiedziała, co niegdyś zawierał i czemu służył. Teraz wydawał się pusty, ale spoczywał zawsze tak blisko ciała jej męża, że był jak relikwia, która zawsze o nim przypomni i ochroni ją, gdy przyjdzie pora tułaczki.
Odchodzili wolno, Gaja z Bogumiłem na rękach i Ariel, oglądając się tam, gdzie wśród omszałych, gigantycznych kamieni pozostawili ciało Jona. Wiedzieli, że właśnie tego by sobie życzył, choć nie mogli pojąć, skąd to wiedzą. Gai wydało się z oddali, że Jon obejmuje wielki głaz, obok którego spoczywa, gra cieni zaś stwarza złudzenie, iż są to potężne, kamienne ramiona, w które Jon wtulił się jak dziecko w objęcia ojca i zasnął.
– Śpij – szepnęła do niego w myślach. – Obudzisz się w dniu, gdy zstąpią Bogowie – dodała, nie wiedząc, co mówi i czerpiąc tę dziwaczną myśl z tych pozornie martwych głazów.
Dudniący mocny głos siekier kaleczących drzewa rozbrzmiewał teraz wszędzie. Puszcza poddawała się bez walki.
– …zawsze pragnąłem przebyć Rzekę, żeby zobaczyć, co tu jest. Podejrzewałem, że kryje się tu coś obcego, coś, co zagraża naszemu Bogu i Cywilizacji, co jest ostoją resztek pogaństwa. Przecież tego brzegu strzegł ostatni sługa bałwanów, plemienny szaman z twojej Wioski. Na szczęście zmarł bezpotomnie i od dawna smaży się w ogniu piekielnym. Biedak… Nie będzie dla niego rozgrzeszenia. Nie ukorzył się przed śmiercią, nie przyznał do grzechu bałwochwalstwa. Wiesz, że z powodu tego starego czarownika sądziłem, iż kryje się tu szczególny wizerunek jakiegoś bałwana? Ba, byłem tego pewien! Dlatego pragnąłem spalić ten skrawek Puszczy tak, by zostały tylko zgliszcza! Wyobrażałem sobie, że jest tu… że jest tu Bóg wie co! A w każdym razie coś o wiele gorszego niż te gliniane i drewniane posążki, które wystarczyło stłuc i spalić. A jednak nigdy tu nie byłem. Coś mnie wstrzymywało. Bałem się. Tymczasem tu nie ma nic. Nic! – mówił z triumfem chudy starzec w habicie, wspierając się na ramieniu młodszego brata.
Obaj powoli wędrowali nową Drogą, która – poprzez dopiero co ukończony most z Wioski – wiodła ku tętniącemu życiem kupieckiemu szlakowi, przecinającemu dawną Puszczę. Zostało z niej już tak niewiele, że młodzi nazywali ją Lasem, słowa,,Puszcza” używali jedynie starsi.
I młody i stary mnich rozglądali się wokół z ciekawością, ale ciekawość Ezry była zachłanna i wyczerpująca.
– Bracie Ezro, musisz odpocząć. Zbytnio się denerwujesz. Mogłem przybyć tu sam i opisać ci to miejsce, skoro aż tak ci na tym zależy – odparł młody zakonnik.
– Nie! Samemu bym ci nie pozwolił! Nigdy!
– Dlaczego? – zdziwił się młody mnich. – To takie samo miejsce jak każde inne w Lesie.
– Ale co byś mi opisał, skoro tu nic nie ma? Nie, musiałem tu wreszcie przyjść i przekonać się na własne oczy – wymamrotał starzec, z trudem łapiąc oddech.
– Usiądźmy, jesteś blady, pot spływa ci z czoła. Masz gorączkę.
– Usiądźmy, bracie Bogumile – zgodził się z ulgą stary kapłan.
Młody mnich pomógł starcowi zasiąść na omszałym głazie.
Był tak wielki jak niektóre nowe domy w Wiosce, a natura wyposażyła go w siedzisko w postaci wyżłobionego wgłębienia porośniętego miękkim mchem. Gdyby Bogumił nie wiedział, iż uczyniły to siły przyrody, sądziłby, że siedzisko przypomina wyrzeźbioną w kamieniu, rozcapierzoną, gigantyczną dłoń. Wielki głaz otoczony był kręgiem mniejszych, ułożonych nadzwyczaj symetrycznie, ale brata Bogumiła nauczono, ile dziwów może dokonać przyroda z pomocą Dobrego Boga.
Spojrzał z troską na starego kapłana. Pergaminowa twarz Ezry powleczona była niezdrową bladością, oddech miał ciężki, lecz jego oczy pałały. Starzec rozglądał się wokół z posępną ciekawością i nadzwyczajną uwagą, której Bogumił nie mógł zrozumieć. Nie dostrzegał w tym miejscu niczego niezwykłego. Ot, gruzowisko wielkich głazów… Jeśli było to niegdyś miejsce pogańskiego kultu, nie został po nim nawet drobny ślad. W dodatku wystarczy skropić polanę Świętą Wodą. Ezra już chyba to uczynił, gdyż zabrał ze sobą i Świętą Wodę i kropidełko. Święta Woda zmyje każdy ślad bałwanów. Ale tu rzeczywiście niczego nie ma i nic nie wskazuje, by kiedykolwiek było; nawet trzydzieści lat temu, w dniu, gdy się urodził.