Brat Bogumił oparł plecy o naturalne skalne wgłębienie i mimo przedwieczornego chłodu poczuł łagodne, dobre ciepło bijące od kamienia. I ogarnęło go niepojęte, nie znane mu uczucie, iż jest małym chłopczykiem i wtula się w ciepłe, bezpieczne ramiona ojca, którego nigdy nie zdołał poznać. Ojciec zaginął bez wieści w dniu jego narodzin, matki zaś nie pamiętał. Nawet gdy czasami próbował przywołać ją w myśli, to jej postać straciła już dla niego wszelkie barwy. Może dlatego, że nie mogąc pogodzić się z wyborem Drogi przez syna, z jego zamknięciem w odległym klasztorze, matka dawno temu opuściła Wioskę i podobno wędruje gdzieś po świecie. Nadal wędruje czy umarła? Płakała, gdy ją opuszczał, czy pogodziła się z jego przeznaczeniem? Nie wiedział tego. Trudno, musiała zrozumieć, jak mało jest ważna wobec jego misji…
…dlaczego nagle zaczął myśleć o matce i ojcu? Nigdy tego nie robił, odkąd został przypisany Świątyni, najpierw tu, w Wiosce, a potem w Dalekim Kraju. Po co przywołał na myśl dawno zapomnianych rodziców?
Kamienne wgłębienie otulało jego plecy jak potężne, mocne ramiona. Przez gruby habit czuł wciąż pulsujące, żywe ciepło. Zapewne kamień oddaje słoneczne promienie, zebrane w ciągu dnia… Nie, niemożliwe, przecież słońce nie wyjrzało dziś ani na chwilę; dzień był pochmurny i chłodny. Więc czemu kamień jest mimo to ciepły jak żywe ciało?
“Pytania… pytania, synku, są ważniejsze niż odpowiedzi. Wiara to właśnie pytania. Więc nie bój się pytań” – przemknęła mu przez głowę dziwaczna, obca i niebezpieczna myśl. Pytania przecież wiodły do wątpliwości, a wątpliwości do herezji. Uczono go o tym. Ezra wpajał mu to od dziecka. Przeżegnał się teraz skrycie, aby odegnać natrętną, obcą myśl i inne, równie niepokojące, które nagle napłynęły do niego wysoką falą. Te myśli były jak brzmienie rozkołysanych, potężnych dzwonów. I nawet gdyby Bogumił zatkał uszy i tak byłoby je słychać… Płyną, fruną, zstępują ku niemu zewsząd i dźwięczą w uszach…
…i nadejdzie dzień, mój synku, w którym zstąpią na Ziemię wszyscy Bogowie, w jakich kiedykolwiek wierzyła Ludzkość. Zstąpią z Nieba, wyjdą z Podziemi, spłyną z Wody i sfruną z Powietrza. BOGOWIE. Niezliczone zastępy Bogów. Bogowie podziękują ludziom za to, że swoją wiarą powołali ich do życia, pomogli im umrzeć, a potem powstać z martwych. I w podzięce nauczą ludzi, jak stworzyć Cywilizację Miłości… Tak będzie, synku, tak właśnie będzie, mój malutki, mój duży, mój kochany…”
Bogumił miotał się bezsilnie w rytm tej potężnej, szaleńczej, zharmonizowanej ze słowami melodii, której brzmienie słyszał teraz zewsząd jak dźwięk rozkołysanych gigantycznych dzwonów. I młody zakonnik przeraził się tym, skąd wzięły się te straszne, bezbożne, heretyckie słowa.
Muszę odprawić pokutę. Pokutę. POKUTĘ! – pomyślał wstrząśnięty, przyrzekając sobie samobiczowanie i wielodniowy post, jako karę, iż niechcący posłyszał Głos Diabła.
Ezra wyczuł jego niepokój, odwrócił wzrok od kamiennego kręgu i spojrzał pytająco na ulubionego wychowanka, który siedział skulony na wielkim kamieniu, zatykając pięściami uszy.
– Bogumile? Stało się coś? Boli cię głowa?
– Nie, nie. Myślałem. Zastanawiałem, się dlaczego Droga skręca tu tak gwałtownie. Chyba lepiej, gdyby szła prosto? – mówił, by odwrócić uwagę starca od siebie i swych przerażających doznań.
– A wiesz, to ciekawa historia… Wyobraź sobie, że ludzie nie mogli uporać się z głazami, na których siedzimy – wyjaśnił Ezra. – Podnosili je na drągach, usiłowali roztrzaskać żelaznymi młotami, ale one się nie poddały. Chyba nikt ich nie ruszy. Muszą zatem zostać. Drogę zaś trzeba było tyczyć szerokim łukiem! Ileż to nas kosztowało! Tyle dodatkowej pracy, żeby ominąć kupę gruzów… – westchnął kapłan.
Odległość z Wioski do polany nie była zbyt duża, ale dla nóg starca nazbyt męcząca. Ezra półleżał teraz na omszałym głazie i ciężko oddychał, wysapując swoje zmęczenie. Czuł bijący od kamienia lodowaty, niemiły chłód; zmagał się ze swoim zmęczeniem, zbierał się w sobie, aby powiedzieć młodzieńcowi, że pora opuścić to miejsce. Jest przecież wiosna, dzisiaj zrównanie dnia z nocą, słońce już mocno grzeje, a tymczasem lodowatość kamienia, na którym siedzą, przypomina zimę. Paskudne miejsce… Niezdrowe.
Brat Bogumił odetchnął z ulgą: odegnał modlitwą przerażające i niepojęte myśli. Może nawet pokuta nie musi być aż tak surowa? W końcu nie on wymyślił te straszliwe, bezbożne słowa; zapewne były to tylko omamy. A może zdrzemnął się na moment i Diabeł wykorzystał to, podsuwając grzeszny, szalony sen? W zamyśleniu patrzył na niezwykły układ gigantycznych głazów. Młodemu zakonnikowi przez chwilę wydało się, że niektóre szczerby i załamania skalnego giganta układają się w zarys twarzy. Gra cieni – pomyślał.
– Cieszę się, że wróciłeś, mój synu i że stało się to właśnie teraz – westchnął stary kapłan. – Wioska tak się zmieniła przez ten czas, gdy pobierałeś nauki w Dalekim Kraju. Ledwie ją poznasz. Kapłan Isak też by jej nie rozpoznał. Szkoda, że zabłądził w Puszczy i zniknął w dniu twoich narodzin. To był dobry człowiek, choć zadawał zbyt wiele pytań i często się wahał, co nie uchodzi misjonarzom…
– Podobno lubił moją matkę – wtrącił Bogumił.
– Podobno – powtórzył jak echo Ezra.
– …i ojca – dokończył młody mnich.
– Niewiele pamiętam. To odległe czasy. Czasy pogaństwa i ostatnich bałwanów. A ta Droga, Bogumile, łączy nas ze światem. Świat już wcześniej, za naszą sprawą, zaczął wpływać na Wioskę dobroczynnie. Wkrótce wszędzie będzie już tylko jeden Bóg i jeden Kościół, a wszyscy ludzie, w każdym zakątku Ziemi, będą braćmi, jak ty i ja. I zatriumfuje, Bogumile, Cywilizacja Miłości. Lecz to dopiero nadejdzie, na razie nasza misja nie jest zakończona. Jesteśmy w pół Drogi, trzeba nam jeszcze stu, może dwustu lat. Musimy pozbyć się jeszcze wielu wrogów, nawet spośród nas samych i nawrócić wiele narodów, wciąż wielbiących bałwany i tkwiących w grzechu pogaństwa. Poprosiłem hierarchów, żebyś mógł wrócić do Wioski, bo wkrótce ktoś będzie musiał mnie zastąpić. Jak widzisz, mało mam sił, a trzeba ciągle być czujnym, by ten nieokrzesany, niedawno nawrócony kraj nie zawrócił z drogi cnoty i Cywilizacji. Ty jesteś do tej misji najlepszy, bracie Bogumile, gdyż tu się urodziłeś, znasz słabości ludu, a zarazem nie mają do ciebie dostępu heretyckie wątpliwości – zakończył Ezra, patrząc z dumą na szeroki trakt, który łączył Wioskę z kupieckim szlakiem, z odległymi Miastami, z cudzoziemskimi, cywilizowanymi krajami.
Czy możliwe, że gdzieś tam, daleko, pod błękitnym niebem, w cieniu pierzastych palm, nad brzegiem ciepłego morza, wciąż jeszcze żyje matka tego zakonnika?
Czemu nagle o niej myślę? Wszak niemal już zapomniałem o istnieniu tej kobiety – zastanowił się niespokojnie Ezra, odwracając głowę od Bogumiła. Światło uprawiało jakąś dziwną grę na jednym z tych lodowatych kamieni, leżących obok kapłana: wyglądał teraz jak… jak… wstyd powiedzieć… nie, to by mu nawet nie przeszło przez usta!
Co to za kamień, który nie poddaje się żelaznym młotom? Nigdy o takim nie słyszałem – zamyślił się brat Bogumił i dotknął dłonią potężnego głazu.
Kamień nadal był ciepły i Bogumiłowi wydawało się, że pulsuje. Przyłożył do niego policzek, zamknął oczy i oddychał pełną piersią. Poczuł się nagle jak dziecko: był wolny i radosny, a przed sobą – zamiast ponurych czterech ścian celi, w której spędził dzieciństwo – miał ogromną, swobodną przestrzeń. Wydawało mu się, że biegnie, krzycząc ze szczęścia, a szczęściem tym była zielona, wspaniała Puszcza, przez którą wiodła lśniąca Kamienna Droga, prowadząc wprost w ramiona ojca. Czuł się silny, bezpieczny i pełen mocy, a pulsowanie kamienia przyśpieszało i wzmacniało bicie jego serca.
Lecz przecież to pulsowała tylko krew w jego żyłach, bo cóż innego? Ezra powiedział, że tu nic nie ma. Nic. NIC. Tylko ta Droga.
– Ojcze? – szepnął nagle, raptownie wstając i patrząc na ogromny głaz. Ezra otwarł oczy i spytał zdziwiony:
– Nigdy nie nazywałeś mnie “ojcem”…?
– Jakoś to słowo samo przyszło mi na usta – odparł spłoszony młody człowiek.
– Chodźmy, zimno tu. Od tych kamieni ciągnie lodowaty chłód. Mam dreszcze – otrząsnął się starzec.
– Zimno? Wydawało mi się, że te głazy są nagrzane jak… jak ciało – powiedział Bogumił, a Ezra spojrzał na niego surowo.
– Ciało jest do umartwiania, pamiętaj – przypomniał na wszelki wypadek.
Odchodzili wolno, a Bogumiłowi przez chwilę wydało się, że słyszy dziwny, głuchy, dudniący dźwięk:
– GRBDGHBWGZ…
– Słyszałeś, bracie Ezro…? Co to? – zaciekawił się.
– Echo. Tylko echo – odparł stary Ezra. – Echo siekier, ścinających drzewa na nowe miasta, pałace i świątynie. Mnóstwo coraz większych i coraz wspanialszych świątyń. Będą wszędzie, zobaczysz. Tu nie ma nic, ale pewnego dnia także i tu…
– Tu nie ma nic – przytaknął gorliwie Bogumił, oglądając się na potężne gruzowisko gigantycznych, omszałych kamieni. Przez chwilę jeszcze miał wrażenie, że największy z głazów powoli, łagodnie zafalował, tak jak faluje pierś oddychającego swobodnie człowieka, lecz była to tylko gra cieni, rzucanych przez ostatnie wielkie drzewa niegdysiejszej Puszczy.
Kraków, czerwiec 1997