Poleciał. Dwa lata temu. Na początku grudnia. Jeszcze przed Nią. Wcale nie chciał tam lecieć, bo w Columbus, Ohio, nawet maj działa depresyjnie, nie mówiąc już o listopadzie i grudniu. Bo Columbus, Ohio, to po prostu miasto, które powstało tylko po to, aby gdzieś można było wybudować kolejnego McDonalda. Pamięta, że w pierwszy wieczór po nużącym kongresowym dniu poszedł do baru przy głównej ulicy. Najbardziej rozświetlony neonami budynek w okolicy. Bar miał współny parking z McDonaldem.
Wszedł do zadymionej, gwarnej sali. Usiadł w rogu na stołku, który pozostawał wolny, choć cały bar był zapchany ludźmi do ostateczności. Dokładnie naprzeciwko telewizora, w którym szedł czarno-biały film z Fredem Astairem. Po kilku minutach zauważył, że mężczyźni patrzą na niego ze nieukrywanym zdziwieniem. Kobiet nie było, tylko barmanka w szarym kostiumie, sportowych granatowych butach i z różową poplamioną apaszką na szyi. Wyglądała na 60 lat. W większości amerykańskich barów, w których bywał, za barem stali mężczyźni albo bardzo młode kobiety. Najpierw przyglądał się barmance. W elipsie przestrzeni wyznaczonej przez bar niemalże biegała, przyjmując zamówienia, napełniając szklanki i kieliszki kolorowymi płynami, wystukując sumy w kasie. Miał wrażenie, że wszyscy w barze są jej dobrymi znajomymi. W pewnym momencie, podając mu kolejny kieliszek, zatrzymała się i powiedziała:
– Wie pan, że na tym miejscu nikt nie siedział od osiemnastu dni?
Spojrzał na nią, zaciekawiony.
– Bo widzi pan, w czwartek osiemnaście dni temu usiadł tutaj nasz Michael. W pana wieku, a może młodszy, tylko bardziej łysy. On miał sklep z gazetami, zaraz przy ratuszu. Dobrze mu się wiodło. Bardzo dobrze. Ostatnio dostał licencję na prowadzanie tego najnowszego totalizatora. Tylko on w Columbus dostał tę licencję. Osiemnaście dni temu przyszedł jak każdego wieczoru, usiadł na tym miejscu i zamówił dwie whisky bez lodu. Przyniosłam mu szkocką, bo przecież wiedziałam, on najbardziej lubi szkocką. To było trochę dziwne, bo on nigdy nie zamawiał dwóch kolejek od razu. Dobrze go znałam. Przychodził tutaj codziennie, odkąd pracuję. Od jedenastu lat. Postawił je obie przed sobą. Wypił pierwszą. Potem podniósł drugą, wypił szybko do połowy, wyjął pistolet, strzelił do ekranu z tym gościem od sportu na NBC. Dopił whisky, odstawił szklankę, serwetką wytarł dokładnie do sucha miejsce przy szklance, z kieszeni swojej skórzanej kurtki – bo wie pan, on chodził w tej okropnej staromodnej kurtce nawet latem – wyjął niebieską kopertę i położył przy szklance. Potem włożył lufę pistoletu w usta i pociągnął za cyngiel. Oderwało mu trzy czwarte głowy. Tą resztką uderzył o ścianę, tak na wysokości pana ramienia, i opadł na blat. Siedział tak, zanim przyjechała policja. Wzięli tę kopertę. Chciałam ją zabrać przed nimi, ale krew zalała ją całkowicie. A ja, wie pan, boję się krwi i pająków. Samotny był, mówili potem, i zwariował. Ale ja w to nie wierzę. Prawie wszyscy w tym barze są samotni, a przecież nikt się nie zabija. Na pewno miał jakieś długi.
Patrzył na nią nie rozumiejąc, dlaczego opowiada mu o odstrzelonej głowie kogoś, kto według niej miał długi. Szczególnie że on doskonale wiedział, że Michael nie z powodu długów strzelił w telewizor, a potem w swoją głowę. I w tym momencie ona, jak gdyby czując jego zdziwienie, dodała:
– Mówię to panu, żeby pan nie myślał, że my tutaj w Columbus nie lubimy obcych. Po prostu ludzie nie zbliżają się do tego miejsca, odkąd Michael to zrobił. Myślą, że to miejsce jest napiętnowane. A ja myślę, że po prostu stąd najłatwiej trafić w telewizor.
Uśmiechnęła się do niego, postawiła kolejną kreskę na okrągłej serwetce pod kieliszkiem i odeszła.
Tak, bary to niezwykłe miejsca. Tutaj często wszystko się zaczyna i tak jak w Columbus, Ohio, czasami także kończy. To właśnie w barach pełnych ludzi rodzi się samotność i poczucie, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I ten bar, który właśnie został za jego plecami, był taki. Tak naprawdę tylko dla tego baru w hotelu Mercure przyjechał tutaj z dworca Berlin Zoo. Bo to właśnie tutaj byli pierwszy raz na wyciągnięcie ręki. Tutaj zobaczył po raz pierwszy odbicie jej ust. Na wizytówce. Ale już wtedy nawet to odbicie na tekturce należało do innego mężczyzny.
Światła hotelowego holu oślepiły go w pierwszej chwili. Przeszedł po marmurowej posadzce do recepcji.
– Mogłaby mi pani zamówić taksówkę do dworca Berlin Lichtenberg? – powiedział, ściszając głos.
Recepcjonistka spała skulona w skórzanym fotelu obok komputera. Obudzona, podniosła kołnierz granatowej marynarki munduru i wyciągnęła go tak mocno, jak tylko się dało, pod brodę. Miała prawie czarne włosy, których kosmyk przykrywał kącik jej ust. Lewą dłonią przeniosła go za ucho, odsłaniając przy tym czoło.
Wpatrywał się przez chwilę w to czoło jak urzeczony. To Jej czoło z tamtej nocy w Paryżu. Ten sam kształt, ta sama wypełniona włosami trójkątna wypustka po prawej stronie. Dotykał tego miejsca palcami. A potem językiem. A rano, kiedy jeszcze spała, wpatrywał się w to miejsce i masował delikatnie opuszkami palców. Pamięta, że obudziła się, wzięła jego dłoń między swoje i tak splecione ścisnęła udami. Wyszeptała: “Jakub, bo ty jesteś taki inny. Jak gdyby Bóg zagapił się przy tobie na chmurę i dał ci wszystkiego więcej. Więcej smutku. I więcej szczęścia. Wszystko masz wrażliwsze. I słuch, i wzrok, i skórę. Tak inaczej dotykasz, jak gdybyś chciał wyczuć każdą moją molekułę i zapamiętać na zawsze. A potem opiszesz mi to wszystko tak pięknie w e-mailu i ja się tym zachwycę. Bo ty jesteś taki inny, Jakub. Po prostu inny. Jakubku, słyszysz mnie?”