Выбрать главу

Witała go tak prawie każdego dnia. Tylko w soboty i niedziele nie. I dlatego w poniedziałek to «Jakub, tęskniłam za Tobą» było jak po­twierdzenie, że wszystko nadal trwa. Dlatego też od 30 stycznia ponie­działek stał się jego ulubionym dniem tygodnia.

Między poniedziałkami i piątkami rozmawiali o wszystkim. O Bo­gu, o pieniądzach, o pogodzie w Warszawie, o najlepszych kremach na mieszaną cerę, o Internecie, o genach i chromosomach, o kolorze jej włosów, barwie jego głosu, o nieporonnych metodach zapobiegania ciąży, o muzyce, o upadku filozofii, o matematyce, o zapachu jej perfum wieczorem i rano. O wszystkim. Praktycznie każdy temat stawał się z nią pasjonujący. Każdy zdradzał coś o niej.

Zaszokował ją wiadomością, że nie ma samochodu, i że gdy tylko zima się skończy, z radością wróci do swojego skutera. Nie zapomni jej humorystycznego komentarza.

Ty nie masz samochodu?! Tam w Niemczech?! – pisała zdziwiona.

– To co Ty robisz w weekendy? Przecież Niemcy w weekendy zajmują się głównie myciem samochodów. Słyszałam, że w Niemczech jedynie chorzy psychicznie, studenci i komuniści nie myją samochodów w soboty.

Potem napisała, że gdyby jednak kupował coś do mycia na soboty, to niech kupi koniecznie terenowy off-road, najlepiej od Mitsubishi, taki z prze­łożeniem Iow-range i możliwością przejścia silnika w tryb sekwencyjny.

Ale Ty to wszystko pewnie dobrze wiesz – dodała na końcu.

Oczywiście, że nie wiedział! Zresztą, nigdy nie chciałby wiedzieć. To miał wiedzieć sprzedawca w Mitsubishi. Ale fakt, że ona wiedziała takie rzec/y, wydał mu się... sexy. To było późnym popołudniem, gdy mu doradziła to przełożenie Iow-range. Nie mógł po lunchu przestać pić tego nowego świetnego merlota z Chile, który odkrył ostatnio. Wy­obraził sobie, że są w terenie, bardzo, bardzo off-road i mają możliwość przejścia w tryb sekwencyjny...

Oczywiście, że nie wiem – odpowiedział – ale zapamiętam: tryb sekwen­cyjny.

I dodał, żałując natychmiast:

Jaki kolor ma dzisiaj Twoja bielizna?

To było chyba zbyt wprost. Znali się wtedy dopiero dwa miesiące. Nie odpowiedziała. Zapytała tylko:

A jaki kolor powinna mieć bielizna, którą zdjąłbyś najchętniej?

Gdyby zapytała na przykład «A jaki kolor lubisz najbardziej», nie miałoby to takiego działania.

Zielony. We wszystkich odcieniach – odpowiedział wtedy.

Zielony. Zapamiętam. A teraz muszę już iść, Jakubku. Nie pracuj zbyt dużo tego weekendu.

Zniknęła, nie czekając na odpowiedź, zostawiając po sobie tylko wiadomość od systemu ICQ:

User went offline.

Jak on nienawidził tej wiadomości! Szczególnie w piątki późnym popołudniem. Robiło się nagle tak pusto w jego biurze. Czuł coś, co stanowiło chyba mieszaninę rozgoryczenia, pretensji do niej, rozczaro­wania i samotności. Wszystko naraz.

Wiedział dobrze, że to trzeba po prostu przeczekać. Poza tym nie miał wyboru. Nie należała do niego. I dlatego w piątek miał zawsze w biurze lub w lodówce w kuchni więcej wina. Gdy wychodziła z ICQ i szła do swojego realnego świata tam w Warszawie, on wypijał kieli­szek duszkiem i nalewał zaraz drugi.

Zaczął to robić już na początku marca. W połowie kwietnia zauważył, że weekend to takie dwa dni, w które znowu nie wypada iść do pracy. Od końca kwietnia tęsknił za nią naprawdę. Zdarzało się, że wsiadał w sobotę wieczorem na skuter i jechał przez całe Monachium do biura, aby spraw­dzić, czy nie napisała. Może zapomniała czegoś i musiała przyjść to zabrać ze swojego biura, a że komputer tam stał, to po prostu napisała – myślał.

Ale tak się nie zdarzało. Nie. Ona nie zapominała niczego. W jego skrzynce pocztowej nie było e-maili od niej w soboty wieczorem. Był za każdym razem trochę rozczarowany, ale nigdy jej tego nie powie­dział. Poza tym potem przychodził poniedziałek. Kawa smakowała tak cudownie. Włączał komputer. Mała żółta karteczka obiecywała koniec czekania. Klikał i czytał to jej «Jakubku, tęskniłam za Tobą» i obietni­ca się spełniała. Na całych pięć długich dni. Do piątku.

Żeby tylko nie zapomniał kupić więcej wina w piątek rano, gdy bę­dzie jechał do pracy.

ONA: Odkąd zaczęła spotykać go na ICQ, jej biuro było jak miejsce sekretnych schadzek. Wszystko nagle zaczęło się jej tutaj podobać. Komputer, dotąd szary, za duży i za głośny, kwiaty na parapetach, któ­re zapominała podlewać, jej przestarzałe biurko, a nawet nowy zapach perfum sekretarki, której chudość nie była już jak wyrzut sumienia, gdy jadło się przy niej choćby jogurt. Nagle przestała być dla niej kobietą ze zdjęcia ilustrującego reportaż o głodującej Erytrei. Mogła teraz zjeść przy niej torbę krówek i nie pomyśleć przy tym o jednej jedynej kalorii! Obojętne stało się nagle to, że jej mąż wziął znowu kilkanaście pro­jektów na następnych kilka miesięcy i że z pewnością nie pojadą ani do Zakopanego, ani nigdzie indziej przed końcem września. Mniej więcej od końca marca najważniejsze dla niej było przeczytać e-mail od niego rano, zrobić jak najwięcej z tego minimum, którego od niej wymagano, do przerwy obiadowej i spotkać się z nim na ICQ zaraz potem. Idealnie było rozmawiać z nim na ICQ do wyjścia. Rzadko to się im udawało, bo oboje musieli pracować. Ale czasami owszem. Zawsze jednak przed jej wyjściem z biura – on, jeśli przebywał w Monachium i nie podróżował, nigdy nie wychodził przed nią – spotykali się w Sieci, aby się pożegnać.

Rozmawiali prawie o wszystkim. Codziennie o wszystkim nieco­dziennym. Z każdym słowem, z każdym zdaniem stawał się jej bliższy. Nie mogła sobie przypomnieć, co robiła cały czas w tym biurze, zanim go sobie znalazła.

Nie rozmawiali jedynie ojej mężu i jego kobietach. Tych dwóch te­matów nie udało się wprowadzić w żaden sposób do ich rozmów. To, że nie pojawiał się wątek jej męża, było jak niepisany układ między ni­mi. Odkąd zauważyła, że on ignoruje całkowicie informacje, w których ona używa liczby mnogiej, opisując swoje życie, postanowiła przejść na liczbę pojedynczą. Na początku nie rozumiała jego postawy. Póź­niej, gdy już stali się sobie niezbędni i ta przyjaźń, bez nazywania jej po imieniu, przeistaczała się powoli w coś pełnego czułości i intymności, zrozumiała, że tak było o wiele lepiej. Dla niej także.

Temat jego kobiet poruszała wprost lub przemycała w pytaniach lub prowokacjach do komentarzy. Bardzo często po prostu ignorował takie pytania. Czasami jednak reagował, odpowiadając:

Kiedyś opowiem Ci o tym. Dokładnie. Teraz jeszcze nie. Wybacz.

Wiedziała tylko, że jest sam i jedyną kobietą, z którą dyskutuje o miłości i «Eroice» Beethovena, jest ona. To ją uspokoiło, ale nie na długo. Niezaspokojona ciekawość jego przeszłości trwała w niej nie­ustannie.

Był taki delikatny. W zagadkowy sposób wyczuwał, prawie nie­omylnie, jej nastroje. Nigdy nie próbował jej rozbawić dowcipem, gdy podejrzewał, że jej smutek nie jest akurat odwrotnością śmiechu. Kie­dyś ni stąd, ni zowąd zapytał:

Czy zawsze masz bolesne okresy?

Skąd wiedział, że miała i że bolało ją strasznie?! W takie dni nie prowadził z nią żadnych dyskusji, doskonale wiedząc, że kobiety mogą być wtedy nieprzewidywalne. Raczej jej coś opowiadał, nie pytając o zdanie. Coś na zasadzie: «a teraz usiądź wygodnie w fotelu, odpręż się, słuchaj i nic nie mów». Właśnie jednego z takich dni zapytała go:

Jakubku, tutaj masowo opowiada się, pisze, a ostatnio nawet śpiewa o ge­nach. Każdy czuje się zobowiązany mieć jakieś zdanie na ten temat. Wiem, że w Ameryce dekoduje się cały genom. To jest obowiązkowy temat nie tylko roz­mów, ale także fascynacji. Poprawnie, a nawet cool, jest obecnie fascynować się genomem i to nie tylko własnym. Opowiedz mi, proszę, jak dekoduje się ten genom. Tak, abym zrozumiała. Pamiętaj przy tym, że oprócz tego, iż mam geny i znam Ciebie, nie łączy mnie absolutnie nic z genetyką.

Spodziewając się dłuższej rozmowy, otworzyła Chat.

ON: Dlaczego chcesz to wiedzieć akurat dzisiaj?

ONA: Głównie dlatego, że dawno już mi nic ładnego nie opowiedziałeś, a wiesz, jak bardzo lubię Ciebie czytać, gdy opowiadasz. A poza tym na week­end zaprosiłam do siebie kilka osób. Wśród nich jest facet, którego nie znoszę, a którego toleruję jedynie dlatego, że jest jako mąż największym błędem ży­ciowym mojej dobrej koleżanki. Facet przeczyta coś w encyklopedii i wymą­drza się przez cały wieczór. Już dawno chciałam mu dać nauczkę. Zapytam go głośno przy stole, jak w praktyce dekoduje się genom. Jestem pewna, że on te­go jeszcze nie przeczytał w encyklopedii, i ja go wtedy przy wszystkich «zdepczę» mądrością. Zresztą Twoją własną. Mam nadzieję, że po tym wieczorze bę­dzie do mnie wysyłał tylko swoją żonę, a sam się już więcej nie pokaże.

ON: Świetny powód. Zachwycasz mnie swoimi pomysłami. Z tym genomem to jest raczej prosta sprawa.

ONA: Chwileczkę. Usiadłam teraz wygodnie w fotelu. Mniej mnie boli, gdy trzymam dłonie na brzuchu. A teraz opowiadaj, Jakubku!

ON: Za chwilkę, dobrze? Powiedz mi tylko coś o Twoim brzuchu. Jaki jest? Płaski, wypukły, opalony czy zupełnie biały?

ONA: To chyba od tego dnia i od tych pytań do ich rozmów na stałe weszła cielesność. Takie pytania były – jak się jej wydawało – testem, jak daleko może się posunąć, pytając ojej ciało.

Już dawno mogłeś posunąć się znacznie dalej – pomyślała, czytając trochę rozczulona te pytania.

Potem jej ciało było częstym tematem w ich rozmowach. Pytał deli­katnie, ale systematycznie o wszystko. Najbardziej fascynowały go jej oczy, usta, jej dłonie i całe ręce. Któregoś dnia napisał: