Выбрать главу

Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego. Te koparki wyglądają jak za­rdzewiałe czołgi, którym lufy dział zamieniono na te łyżki do nabierania ziemi.

Ale tutaj wszystko jest jak na starych fotografiach mojego dziadka. Te koparki to po to, że oni tam mają postawić zupełnie nowy budynek kliniki. Tak opowiadał nam Profesor. Profesor wstydzi się tych baraków i nie może doczekać się nowej kliniki.

Witia uwielbia schodzić do tego dołu, a ja udaję, że nie wiem, gdzie on jest, i szukam go.

Jeszcze tylko 2 dni do operacji. To będzie piątek. Sprawdziłam właśnie, że Ty urodziłeś się w piątek. To będzie znowu szczęśliwy piątek, prawda, Jakubku?

Uwielbiam Cię.

Natalia

PS Nagle tak cicho zrobiło się w moim świecie bez Ciebie...

W piątek rano w drodze na uczelnię poszedłem do kościoła. Potem miałem zajęcia do późnego popołudnia. Wieczorem bytem umówiony z matką Natalii. Wybiegłem z instytutu, śpiesząc się na autobus. Przy wjeździe na parking insty­tutu stała czarna wołga. W otwartych drzwiach, na siedzeniu obok kierowcy, siedział ojciec Natalii i palił papierosa. Zauważył mnie. Wyrzucił niedopałek pa­pierosa na ulicę, wstał, poprawił krawat i zaczął iść w moim kierunku. Zbliżył się do mnie, stanął bardzo blisko mnie i powiedział zupełnie obcym, nienatural­nym głosem, jak gdyby wypowiadał formułkę setki razy ćwiczonej roli:

– Natalia dzisiaj nad ranem umarła. Wczoraj zmiażdżyła ją koparka na po­dwórzu przed kliniką. Ten chłopiec, którego próbowała wypchnąć spod kopar­ki, ma amputowane obie nogi. On nie zauważył koparki i nie mógł też jej usły­szeć. Operator koparki był zamroczony alkoholem, gdy to się stało. Od wczoraj go szukają.

Nie mogłem tego więcej słuchać. Od pewnego momentu każde słowo, któ­re wypowiedział, było jak uderzenie kamieniem w głowę. Zatkałem mu dłońmi usta. On próbował mówić dalej, gryząc mi dłonie. Gdy uwolnił się z mojego uścisku, odwróciłem się i zacząłem uciekać. Słyszałem tylko, jak krzyczy za mną. To było jak skowyt.

– Jakub, zaczekaj... Jakub, nie uciekaj... Jakub, nie rób mi tego. Jakub, nie zostawiaj mnie teraz samego, proszę! Jakub, ją trzeba stamtąd przywieźć. Ja tego nie zrobię. Jakub, kurwa...

Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem i ktoś mnie na podwórku bardzo skrzywdził, to biegłem do domu. Znowu było tak jak wtedy. Gdy mój ojciec otworzył drzwi, przytuliłem się do niego tak mocno, jak mogłem. Nie pytał o nic. Było tak jak wtedy. Już tak nie bolało.

– Natalia nie żyje – wyszeptałem w jego ramię po chwili.

– Synku...

Tej nocy zrozumiałem, dlaczego mój ojciec pił, gdy umarła mama. Wódka była tej nocy jak tlen. Znowu można było oddychać.

Rano stałem pod drzwiami mieszkania Natalii. Otworzyła młoda kobieta w czepku pielęgniarki.

– Tej pani nie ma w domu. Proszę przyjść za kilka dni – powiedziała. W tym momencie ukazała się za nią matka Natalii. Była zupełnie siwa. Posiwiała tej nocy.

Zatrzasnęła drzwi. Słyszałem straszny krzyk, zbiegając po schodach.

Mój ojciec czekał w taksówce na dole.

– Musisz jechać ją odebrać. Masz jeszcze dwie godziny, aby w banku wy­kupić przydział dewiz. Nie wjedziesz tam bez rubli. Dzwonił ojciec Natalii.

– Niech pan jedzie wreszcie do tego banku – polecił zniecierpliwiony tak­sówkarzowi.

To był mały bank na przedmieściach Wrocławia. Sala kasowa zadymiona do granic. Zawinięta kilka razy kolejka do jedynej czynnej kasy. Przy ścianie, na ciężkim stojaku, metalowa popielniczka wypełniona niedopałkami.

Za szybą siedział młody, otyły kasjer. Cały czas jadł kanapki wyjmowane z szarej, poplamionej tłuszczem torby leżącej przy kalkulatorze. Kawałki pomi­dora i sera wypadały mu z ust, osuwały mu się po brodzie i spadały na blat biurka, przy którym siedział. Po godzinie stałem przed kasą.

– Rubli nie ma – wymamrotał niewyraźnie, przełykając kęs bułki. – Ruble mamy w poniedziałki i środy. Niech pan przyjdzie w poniedziałek.

– Widzi pan, ja nie mogę przyjechać w poniedziałek. Pan musi mieć ruble. Ja muszę ją odebrać. Do niedzieli.

Odwrócił się zdziwiony w moją stronę i wycedził podniesionym głosem, wy­pluwając tłuste okruchy bułki na szybę oddzielającą go ode mnie:

– Ja nic nie muszę. Jak panu się śpieszy i chce pan mieć ruską na niedzie­lę, to niech pan wymieni dolary. One robią to lepiej za dolary.

Śmiał się, plując resztkami bułki i rozglądając się triumfująco, czy kolejka też się śmieje. Kolejka nie śmiała się, jak gdyby przeczuwając, co się za chwilę stanie.

Wsunąłem się w szparę między szybą a ladą, próbując go chwycić. Cofnął się gwałtownie, zdziwiony. Potem to nie bytem już ja. Wydostałem się spod szy­by. Spokojnie podszedłem do popielniczki. Chwyciłem ją za metalowy stojak i z całych sił uderzyłem ciężką podstawą w szybę, za którą siedział kasjer. Sły­szałem wrzask za sobą. Kasjer dławił się bułką, gdy ściskałem z całych sił jego szyję. Tak bardzo chciałem go zabić.

Nie pamiętam, co działo się potem. Wiem tylko, że skuty kajdankami jecha­łem milicyjną nyską i krwawiłem na metalową podłogę, tłuczony białą pałką przez rudego, piegowatego milicjanta.

Wypuścili mnie po 48 godzinach. Oskarżono mnie o wszystko: próbę pod­palenia budynku użyteczności publicznej, napad na urzędnika administracji państwowej, włamanie, a także próbę wyłudzenia dewiz. Wyrzucono mnie naj­pierw z uniwersytetu, a dwa tygodnie później z politechniki.

Natalia przyleciała tydzień później. Nikt po nią nie pojechał. Jej ojciec leżał nieprzytomny w szpitalu. Następnego dnia po tym, gdy powiedział mi o śmier­ci Natalii, szedł pijany torami tramwajowymi do domu. Przy zajezdni zza zakrę­tu wyjeżdżał pierwszy poranny tramwaj. Motorniczy nie mógł go zauważyć. Świadkowie mówili, że wcale nie uciekał, gdy tramwaj jechał wprost na niego.

Normalnie zwłoki przylatują w specjalnych ocynkowanych trumnach. To jest zapisane nawet w Konwencji Praw Człowieka ONZ. Natalia przyleciała w otłuczonej lodówce, której normalnie linie lotnicze używają do przechowy­wania plastikowych pojemników z porcjami żywności serwowanymi pasażerom jako kolacja w trakcie wieczornych lotów. Wyjęto dziurkowane metalowe półki i umieszczono tam ciało Natalii. Nie było we Lwowie ocynkowanej trumny dla Natalii, a jej ojciec leżał nieprzytomny w szpitalu i nie mógł zadzwonić do kogoś ważnego, aby była.

Na cmentarz poszedłem kilka godzin po pogrzebie. Nie było już nikogo. Usy­pany z żółtego piasku grób przykryty był wieńcami i wiązankami kwiatów. Wpatry­wałem się w białą tablicę z jej imieniem i nazwiskiem. Nie miałem już łez. Zastana­wiałem się, jak wytrwać milczenie Boga. Byłem pusty w środku. Przyszedłem na ten cmentarz bez kwiatów. Było mi to obojętne. Oprócz agresji wobec Boga nie czułem nic. Ale tylko tak mi się wydawało. W pewnej chwili spojrzałem na grób i wieńce. Zaraz przy krzyżu leżał największy. Na czarnym tle szarf odczytałem zło­cisty napis: «Wiesz przecież, że nie odeszłaś. Kochający Cię Mama i Jakub».

Jest taki moment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz oddychać. To jest taki sprytny mechanizm. Myślę, że przećwiczony wielokrotnie przez naturę. Du­sisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się na­wrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć. Tam, przy tym grobie, nie mo­głem oddychać. Tam zdarzyło się to po raz pierwszy.

Brak powietrza to nie jedyny mechanizm. Inny to prawdziwy fizyczny ból. Ale trzeba go sobie samemu zadać. To nie ma być ten codzienny ból towarzy­szący rozpaczy. Nie ten zaczynający się zaraz po przebudzeniu, od końca pa­znokcia dużego palca stopy do nasady włosów. To ma być inny ból. Ten kon­trolowany i umiejscowiony. Zadany żyletką lub niedopałkiem papierosa, Zamieniasz przy tym swoje wewnętrzne cierpienie na dający się zlokalizować ból fizyczny. W ten sposób przejmujesz nad nim kontrolę.

Potem, przez następne miesiące, wydawało mi się, że żyję za karę. Niena­widziłem poranków. Przypominały, że noc ma swój koniec i trzeba znowu ra­dzić sobie z myślami. Ze snami było jakoś łatwiej. Były tygodnie, że nie wycho­dziłem z łóżka. A jeśli już, to tylko po to, aby sprawdzić, czy ojciec naprawdę wyniósł całą wódkę z domu. Czasami było tak źle, że ojciec biegł w nocy do ja­kiejś meliny, przynosił butelki i piliśmy. Wtedy nie umiałem jeszcze tego na­zwać. Teraz wiem, że wpadłem w straszną, gigantyczną depresję.

Z rozpaczy uczyniłem filozofię. Wszystko, co nie było tragiczne, beznadziej­ne, rozpaczliwe, było absurdalne. Absurdem na przykład było jeść, myć zęby lub wietrzyć pokój. Mój ojciec robił wszystko, aby mnie z tego dołu wykopać. Najpierw wziął zaległy urlop z dwóch lat. Potem odmówił brania nocnych dyżu­rów, aby cały czas być przy mnie. Robił rzeczy, które nie przyszłyby mi do gło­wy. Rozcieńczał w tajemnicy wódkę wodą, abym pił tyle samo, a nie był tak pi­jany, chodził do biblioteki i czytał mi godzinami książki, nie pytał o przyszłość.

Stany bezdechu zaczęty się powtarzać. Miałem astmę. Psychosomatycz­ną, wyhodowaną finezyjnie w mózgu astmę. Miałem także stany lękowe. Naj­pierw bałem się, że się uduszę. Potem bałem się, że duszę się zbyt rzadko i na pewno przyjdzie jakiś ostateczny atak duszności. Potem bałem się wszystkie­go. Budziłem się w nocy i bałem się. Nie umiałem nawet nazwać, czego. Le­żysz z ogromnymi oczyma i pocisz się ze strachu, drżysz ze strachu i nie wiesz, czego lub kogo się boisz. Od pewnego dnia w moim pokoju nigdy nie było ciemno. Czasami mogłem zasnąć tylko, gdy ojciec siedział przy moim łóżku.

Po mniej więcej pół roku, po jednej z kolejnych nocy, gdy leki antydepresyj­ne popijałem wódką zabarwioną, aby uspokoić ojca, oranżadą, obudziłem się pod respiratorem, przywiązany skórzanymi pasami do łóżka. Zawiózł mnie tam mój ojciec, widząc, jak więdnę, zatruwany wszystkim, co chociaż na chwilę tłu­miło ból i smutek. Na swoim dyżurze zapakował nieprzytomnego do karetki i zawiózł do tego szpitala psychiatrycznego.