Выбрать главу

Wyobrażasz sobie, co on czuł, gdy to robił?

Oficjalnie przyjechałem na odtrucie. Mały obskurny barak z zardzewiałymi kratami w oknach na dalekich przedmieściach Wrocławia. Oprócz garści róż­nokolorowych tabletek rano i wieczorem najbardziej – chcę Ci to powiedzieć, chociaż mi wstyd – leczyły mnie tragedie i opis cierpienia innych ludzi. Dzięki temu nagle to, co mi się zdarzyło, znajdowało swój układ odniesienia. Nie wy­pełniało już tak szczelnie całej przestrzeni i mojego mózgu. Nagle znowu na zewnątrz wydostały się współczucie, litość i sensowność istnienia. W tym ba­gnie smutku, absurdu, nienawiści i żalu do świata były jak lina, za którą można się kawałek po kawałku podciągać do góry.

Najbardziej odczułem to tego dnia, gdy do poczekalni przy gabinecie, gdzie czekałem na kolejne badania, pielęgniarka wepchnęła wózek inwalidzki, na którym siedział ksiądz Andrzej. Tak nazywano tam wychudłego do granic mężczyznę siedzącego, odkąd tylko się tam zjawiłem, całymi dniami na wózku przy zakratowanym oknie w końcu korytarza, zaraz przy toaletach.

Tutaj, w poczekalni, metr ode mnie wyglądał jak ucharakteryzowany aktor z filmów o obozach koncentracyjnych. Ogolony do skóry jak rekrut, z kilkucen­tymetrową głęboką blizną na pofałdowanej czaszce. Ziemista twarz pokryta czarnym zarostem, wystające kości żuchwy, ogromne oczy w oczodołach, któ­re nawet przy tych oczach wydawały się o dwa numery za duże.

Lewa ręka opadła mu poza boczne oparcie wózka i wisiała swoją ciężko­ścią w bezruchu. Na przedramieniu, które widać było spod zbyt krótkiego ręka­wa pocerowanej i poplamionej piżamy, można było odczytać wytatuowany kiedyś czarnym, a teraz wyblakłym atramentem napis: «Boga nie ma...». Pismo wyglądało jak niezgrabne linijki tekstu w zeszytach pierwszoklasistów. Było nie­równe i rozwleczone. Skóra wokół napisu miała czerwone zgrubienia blizn po wielokrotnych okaleczeniach.

Mężczyzna siedział na wózku na wprost mnie i szeroko otwartymi oczyma patrzył na mnie. Uciekałem wzrokiem i gdy po chwili wracałem, on ciągle tak samo patrzył. Jego powieki zdawały się nigdy nie opadać.

– Niech pan nie zwraca na niego uwagi – powiedziała pielęgniarka, widząc moje zmieszanie. – On tak patrzy, odkąd go do nas przywieźli. W Wigilię będzie dwa lata. On nawet śpi z otwartymi oczami.

Denerwowało mnie to, że mówi o nim tak, jak gdyby go tam nie było. Za­uważyła to i uprzedzając mój komentarz, powiedziała:

– On nie słyszy. Zrobili mu wszystkie testy. On na pewno nie słyszy.

Pielęgniarka wstała, przesunęła nieznacznie wózek. Mężczyzna wpatrywał się teraz w ścianę zaraz obok mojej głowy. Drzwi do gabinetu lekarskiego otwo­rzyły się i młody człowiek w białym kitlu powiedział:

– Magda, możesz wepchnąć księdza.

Pielęgniarka poderwała się i wepchnęła wózek do wąskiego pokoju obsta­wionego białymi szafami. Zamknęła drzwi i przysiadła obok mnie na ławce. Za­paliła papierosa, z parapetu przyniosła doniczkę z resztkami pożółkłej paprot­ki i postawiła przed sobą na podłodze. Doniczka pełna była niedopałków.

– Dlaczego nazywacie go księdzem? – zapytałem.

– Bo on naprawdę jest księdzem. Jeszcze formalnie jest ciągle księdzem. Ale on jest teraz jak warzywo, l tak już zostanie. A gdy umrze, to żaden inny ksiądz go nie pochowa. – Zaciągnęła się głęboko papierosem i dodała: – Za bardzo zgrzeszył. Jeśli nawet Bóg mu przebaczył, to na pewno nie przebaczy­ła mu kuria.

To, co w tej zadymionej poczekalni szpitala wariatów opowiadała mi przez następne 20 minut ta pielęgniarka, jest najbardziej wstrząsającą historią miłosną, jaką znam. Wpleciona w tę historię tragedia ludzka podziałała na mnie stokroć le­piej niż wszystkie słoiki psychotropów, które połknąłem od śmierci Natalii. Prze­czytasz teraz opowieść – nawet Cię nie pytam, czy chcesz – o bezgranicznym ludzkim fanatyzmie. Powinien ją, jak dekalog, znać każdy katolik.

Jak myślisz, ilu katolików w Polsce zna grzechy dekalogu? Bo ja nie wiem, ilu w Polsce, ale wiem, ilu w podobnie katolickiej Hiszpanii. Około 14 procent. Całych 14 ze stu wie, przeciw czemu grzeszy. W Polsce pewnie więcej zna i grzeszy. Ale to nie zasługa księży i katechetów. To zasługa Kieślowskiego.

Andrzej, odkąd zaczął mówić, okazał się inny. Poszedł od razu do trzeciej klasy. W szkole muzycznej, w której uczył się równolegle, grat na oboju. Oprócz tego, gdy miał 8 lat, zaczął grać na organach w pobliskim kościele. Wikary za­uważył, że gdy na organach grał mały Andrzejek, ludzie przychodzili chętniej i zostawali dłużej.

Dla rodziców Andrzej stanowił powód nieustannej satysfakcji. Zresztą jedy­nej. Sami nie osiągnęli zbyt wiele. Inni jeździli na wczasy do Bułgarii, kupowali maluchy i meblościanki, a oni mieli tylko Andrzejka. Byt ich dumą i jedynym usprawiedliwieniem własnego nieudacznictwa. Taki demonstracyjny akt prze­kazania genów. Nie udało nam się wiele w życiu, ale mamy syna prymusa. Przy takim ciśnieniu wymagań, gdyby był dziewczynką, Andrzej powinien mieć co najmniej anoreksję.

Dwa lata studiował architekturę we Wrocławiu. Nie dostał akademika i mat­ka udzielająca się w kościelnym chórze i na plebani załatwiła mu pokój u jezu­itów. Tak miało być tylko na miesiąc. Zanim coś znajdą. Zostało na 2 lata. An­drzej studiował, grał do mszy, modlił się z zakonnikami i coraz bardziej oddalał od realnego świata.

Zaraz po Wielkanocy spakował matą torbę podróżną, wsiadł do pociągu i pojechał do Krakowa. Wstąpił do zakonu dominikanów i seminarium duchow­nego. Zamknął się w celi. Nareszcie był szczęśliwy. Pełen harmonii i wewnętrz­nego spokoju. Rodzice, gdy zrozumieli, co się stało, przez dwa tygodnie nie pokazywali się sąsiadom na klatce schodowej. Zakon w porównaniu z archi­tekturą to przecież potworna degradacja. Matka przestała udzielać się w chórze i na plebani.

Tymczasem Andrzej najdłużej ze wszystkich klęczał nocami przed krzyżem. Noc za nocą. Przestał dopiero wtedy, gdy z popękanych siniaków na kolanach zaczęła wypływać krew i plamić kamienną posadzkę. To on najczęściej leżał krzyżem w kaplicy. To on z samotności sprzyjającej rozmowie i jedności z Bo­giem uczynił swoją filozofię życia.

Czy wiesz, że samotność to w przekonaniu ludzi najgorszy rodzaj cierpie­nia? To jest uniwersalne dla świata. W Nowym Jorku tak samo jak na Nowej Gwinei ludzie truchleją ze strachu przed samotnością i opuszczeniem. Czy wiesz, że według jednego z najstarszych hinduskich mitów stwórca powołał świat do istnienia tylko dlatego, że czuł się samotny? Czy wiesz, że amerykań­skie podręczniki psychiatrii kwalifikują pustelnictwo jako formę obłędu?

Oprócz samotności także wiedzę traktował jako coś, czym można przypo­dobać się Bogu. Nauczył się sześciu języków, był wybitnym teologiem i filozo­fem. Spędził osiem miesięcy na misji w Nigerii. Uzyskał stypendium akademii papieskiej i wyjechał do Rzymu. Po trzech latach, w maju, wrócił z doktoratem do Krakowa. W sierpniu prowadził grupę oazową w pielgrzymce do Często­chowy.

Brata Andrzeja kochali wszyscy. Śpiewał z nimi bluesowe ballady o Bogu, pokazywał kasety wideo z koncertami gospel, grał na gitarze przy ognisku i na organach w przydrożnych kościołach. Poranne modlitwy z nim były jak praw­dziwe rozmowy z Bogiem. Uzyskiwało się podczas nich odpowiedzi na pytania, które zawsze się chciało zadać, a nigdy nie umiało sformułować. Brata Andrze­ja kochały także kobiety. Niektóre wcale nie za modlitwy, gitarę i obój.

Pewnego dnia – byli już bardzo blisko Częstochowy – przejeżdżająca obok kolumny pielgrzymów kosiarka zraniła poważnie dwóch uczestników. W małej wiejskiej przychodni w Poczesnej nie byto nikogo. Lekarz na urlopie, do Mysz­kowa daleko. Sprowadzili więc weterynarza. Z weterynarzem przyszła siostra Anastazja. Zakonnica, karmelitanka z Lublina. Drugi ranny uczestnik był z jej grupy.

Zdenerwowana, młoda dziewczyna w letnim szarym habicie, w sznurkowych mokasynach i drucianych okularach. Mówiła bardzo cicho. Prawie szeptem.

Weterynarz orzekł, że potrzebna jest transfuzja krwi dla jednego rannego, a drugiego trzeba odesłać do Myszkowa. Oboje zadeklarowali, że oddadzą swoją. Po kilku minutach weterynarz wyszedł z laboratorium na zapleczu i po­wiedział:

– Macie państwo identyczne grupy krwi. l identyczne odczynniki Rh.

Patrzył zafascynowany, gdy Anastazja rozpięła habit, odsłoniła lewe ramię i oddawała krew płynącą powoli do plastikowego pojemnika.

Do końca pielgrzymki, dotąd niewiedzący nawet o swoim istnieniu, znajdo­wali się nagle obok siebie. Przy porannych modlitwach Andrzeja Anastazja klę­czała w tłumie przy ich obozowisku, modląc się z nim. Posiłki nagle przygotowy­wali razem. W trakcie wieczornych ognisk była na dystans, ale zawsze w pobliżu.

Następnego dnia mieli być w Częstochowie. To było ich ostatnie obozowisko. Wieczorem Andrzej poszedł pomodlić się do małego kościółka na skraju wsi, w której rozbili obozowisko. Przed ołtarzem na cementowym podwyższeniu klę­czała i ze schyloną głową oraz prawą dłonią na lewej piersi modliła się Anastazja.

Podszedł cicho i przykląkł przy niej. To nie miało wcale być tak! Wcale nie chciał, aby ich ciała się dotknęły. Ale przykląkł zbyt blisko i dotknęły się. Ona się nie odsunęła.

Oboje modlili się o to samo. Później sobie to powiedzieli. Z jednej strony chcieli czuć tę bliskość. Z drugiej prosili Boga, aby wyzwolił ich z tego pragnie­nia. Wtedy też, tam, już tam, w pierwszym momencie, w tym wiejskim kościele po raz pierwszy odczuli zagrożenie świata. Nagle do kościoła wszedł pleban, aby zgasić świece. Odsunęli się gwałtownie od siebie w panice. Już tam, w zu­pełnie pierwszych minutach wiedzieli, że świat tego nie zaakceptuje.