Выбрать главу

Był o kilka lat młodszy od niej. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć. Przystojny. Perfekcyjnie elegancki. Dawno nie widziała mężczy­zny tak harmonijnie ubranego. Właśnie tak. Harmonijnie. Był wytwor­ny jak jego piękne, szyte na miarę garnitury. Wszystko się w nim zga­dzało ze sobą. Zapach wody kolońskiej pasował do koloru krawata, kolor krawata pasował do koloru kamieni w złotych spinkach przy mankietach nieskazitelnie błękitnej koszuli. Złote spinki przy mankie­tach – kto teraz jeszcze używa w ogóle takich spinek? – swoim roz­miarem i odcieniem złota pasowały do złotego zegarka, który nosił na przegubie prawej ręki. A zegarek pasował do pory dnia. Teraz, wie­czorem, na to spotkanie z nią w barze włożył elegancki, prostokątny zegarek z delikatnym skórzanym paskiem w kolorze jego garnituru. Rano na zebraniu w berlińskiej siedzibie ich firmy miał ciężkiego, do­stojnego roleksa. Poza tym rano inaczej też pachniał. Wie to dokład­nie, bo celowo wstała ze swojego miejsca i wychyliła się po butelkę z wodą sodową dokładnie nad jego głową, choć miała całą tacę z butel­kami przed sobą.

Przyglądała mu się całe przedpołudnie. Miał na imię Jean i był Bel­giem «z absolutnie francuskiej części Belgii», jak sam podkreślał. Nie wiedziała, czym francuska część Belgii różni się tak bardzo od fla­mandzkiej, ale założyła, że widocznie być z francuskiej części jest większym zaszczytem.

Jak się potem okazało, Jean nie tylko według niej był największą atrakcją tego cyrku w Berlinie. Ściągnęli ich z całej Europy do centrali w Berlinie, aby powiedzieć, że tak naprawdę nie mają nic do powiedze­nia. Od roku tkwiła wespół z ich belgijskim odpowiednikiem w projek­cie, który w Polsce nie mógł się udać. Urządzenia, które chcieli sprze­dawać, po prostu nie pasowały do polskiego rynku. Trudno sprzedawać Eskimosom kremy utrwalające opaleniznę. Nawet jeśli są to kremy naj­wyższej jakości.

W ogóle nie chciała tutaj przyjeżdżać i robiła wszystko, aby prze­rzucić ten wyjazd na kogoś innego z jej działu. Planowali z mężem od dawna wyjazd w Karkonosze z wypadem do Pragi. Nie udało się. Na wyraźne polecenie z Berlina miała przyjechać właśnie ona. Na dodatek pociągiem, bo żeby ten pobyt w Berlinie miał w ogóle sens, musiała najpierw spędzić jeden dzień w filii ich firmy w Poznaniu.

Jadąc tutaj z Warszawy – ostatnio nienawidziła jeździć pociągami – miała bardzo dużo czasu, aby opracować strategię, która pozwoliłaby jej odwieść centralę od tego projektu. Jednak Jean, ten Belg ze spinka­mi pasującymi chyba nawet do pogody, przekonał wszystkich, że «ry­nek w Polsce jeszcze sam nie wie, że potrzebuje tych urządzeń» i że on «ma genialnie prosty pomysł na to, aby polski rynek się o tym dowie­dział». Potem przez godzinę na tle wypieszczonych, kolorowych slaj­dów opowiadał o swoim «genialnie prostym pomyśle».

Mało, że ona sama opowiedziałaby o tym w kwadrans i do tego znacznie lepszą angielszczyzną, to na dodatek nic – z wyjątkiem mapy Polski – na jego slajdach nie odpowiadało rzeczywistości. Ale to nie zro­biło na nikim oprócz niej specjalnego wrażenia. Było widać, że dyrek­torka z Berlina podjęła decyzję już przed prezentacją. Ona też podjęła decyzję już przed prezentacją. Problem polegał na tym, że były to decy­zje całkowicie odmienne. Ale jak dyrektorka mogła się z nią zgodzić? Czyż ktoś tak ujmująco przystojny, mówiący po angielsku z tak czarują­cym francuskim akcentem mógł się mylić? Dyrektorka patrzyła na Bel­ga opowiadającego bzdury na tle kolorowych fantazji jak na przystojne­go faceta, który lada chwila zacznie się rozbierać. Ciężki przypadek menopauzy. Ale cóż, pokusa z pewnością warta była, według dyrektorki, pieniędzy akcjonariuszy. Poza tym zawsze można przekonać Eski­mosów, że opalają się także w trakcie długiej nocy polarnej. Od promie­niowania kosmicznego. I kremy przydadzą się im na pewno.

Po Jeanie wystąpiła ona. Dyrektorka nawet nie czekała do końca jej prezentacji. Wyszła, wywołana przez sekretarkę do telefonu. W ten sposób wszyscy się dowiedzieli, że nie warto jej słuchać. Schylili się jak na komendę nad klawiaturami swoich laptopów i zajęli Internetem. W zasadzie mogła recytować wiersze lub opowiadać po polsku dowci­py – oni i tak nie zauważyliby tego. Tylko Belg, gdy już zakończyła swoją prezentację, stanął przed nią i z tym swoim rozbrajającym uśmie­chem powiedział:

– Jest pani najbardziej uroczym inżynierem, jakiego znam. Nawet jeśli nie ma pani racji, to słuchałem tego, co pani mówiła, z zapartym tchem i z największą uwagą.

Kiedy sięgnęła do torby, aby pokazać mu swoje obliczenia, dodał:

– Czy mogłaby pani przekonać mnie o swoich racjach dzisiaj wie­czorem w barze naszego hotelu? Powiedzmy około dwudziestej dru­giej?

Zgodziła się bez wahania. Nawet nie próbowała niczego utrudniać żadnymi wymyślonymi na poczekaniu kłamstewkami o tym, jak bar­dzo zajęta jest wieczorem. Wszystko oficjalne, co można było robić wieczorami, już się odbyło. Pociąg do Warszawy miała jutro, około po­łudnia. Poza tym chciała być z Belgiem chociaż raz tak, aby nie było przy tym ich berlińskiej dyrektorki.

Teraz tutaj, w hotelowym barze, cieszyła się, że rano nie protesto­wała zbyt zapalczywie w sprawie tego projektu. Belg był naprawdę czarujący. Wyglądało na to, że często bywa w tym hotelu. Z barmanem rozmawiał po francusku – sieć hoteli Mercure, w których firma trady­cyjnie rezerwowała im noclegi, należy do Francuzów, w związku z czym personel mówi po francusku – i wyglądało na to, że są zaprzy­jaźnieni.

Teraz, gdy projekt przedłużono na następny rok, będzie miała oka­zję spotykać go znacznie częściej. Podobał się jej. Myślała o tym, pa­trząc na niego, gdy zamawiał następnego drinka. Kiedy barman podał im szklanki z płynami o niespotykanych pastelowych kolorach i egzo­tycznych francuskich nazwach, Belg zbliżył swoją twarz do jej.

– Już dawno nie zaczynałem niedzieli z kimś tak czarującym. Minę­ła północ. Mamy trzydziestego kwietnia – powiedział, po czym uderzył lekko swoją szklanką w jej dłoń i ustami delikatnie dotknął jej włosów.

To było elektryzujące. Już dawno nie czuła takiej ciekawości, co zdarzy się dalej. Czy ma pozwolić mu brać swoje włosy do ust? Czy ma prawo czuć taką ciekawość? Co tak naprawdę chciałaby, aby zda­rzyło się dalej? Ona, żona przystojnego męża, którego zazdroszczą jej wszystkie koleżanki. Jak daleko mogłaby się posunąć, aby poczuć coś więcej niż tylko ten dawno zapomniany dreszcz, gdy mężczyzna znowu całuje jej włosy, zamykając przy tym oczy? Jej mąż od dawna nie cału­je jej włosów i jest tak... tak potwornie przewidywalny.

Myślała o tym ostatnio bardzo często. W zasadzie z niepokojem. Nie, żeby wszystko spowszedniało. Nie aż tak. Ale zniknął ten napęd. Rozproszył się gdzieś w codzienności. Wszystko ostygło. Czasami tyl­ko rozgrzewało się, na chwilę. W pierwszą noc po powrocie jej lub je­go z jakiegoś dłuższego wyjazdu, po łzach i kłótni, którą postanowili zakończyć w łóżku, po alkoholu lub jakichś wonnych liściach palonych na przyjęciach, na urlopie w obcych łóżkach, na obcych podłogach, przy obcych ścianach lub w obcych samochodach.

To ciągle było. Powiedzmy, bywało. Ale bez tej dzikości. Tej mi­stycznej tantry z początku. Tego nienasycenia. Tego głodu, który po­wodował, że na samą tylko myśl o tym krew, szumiąc, odpływała w dół jak oszalała i pojawiała się, jak na zawołanie, wilgotność. Nie! Tego nie było już dawno. Ani po winie, ani po liściach, ani nawet na parkin­gu przy autostradzie, na który zjechał, gdy wracając pewnej nocy z ja­kiegoś przyjęcia i nie zważając na to, że jadą niesamowicie szybko, we­pchnęła – tak jakoś ją naszło pod wpływem muzyki w radiu – głowę pod jego ręce na kierownicy i zaczęła rozpinać pasek jego spodni.

To pewnie przez tę dostępność. Wszystko było na wyciągnięcie rę­ki. Nie trzeba było o nic zabiegać. Znało się każdy swój włosek, każdy możliwy zapach, każdy możliwy smak skóry i suchej, i wilgotnej. Zna­ło się wszystkie zakamarki swoich ciał, słyszało wszystkie westchnie­nia, przewidywało wszystkie reakcje i uwierzyło się już dawno we wszystkie wyznania. Niektóre były od czasu do czasu powtarzane. Ale nie robiły już wrażenia. Należały po prostu do scenariusza.

Ostatnio wydawało jej się, że seks z nią ma dla jej męża nastrój – jak mogło jej to w ogóle przyjść do głowy?! – katolickiej mszy. Po pro­stu pójść, nad niczym się nie zastanawiać i znowu ma się spokój na ca­ły tydzień.

Może tak jest u wszystkich? Czy można się dziko pożądać, gdy zna się od kilkunastu lat i gdy widziało się go, gdy krzyczy, wymiotuje, chrapie, siusia i zostawia brudną muszlę klozetową?

A może to nie jest aż takie ważne? Może potrzebne jest tylko na po­czątku? Może nie najważniejsze jest chcieć iść z kimś do łóżka, ale chcieć wstać następnego dnia rano i zrobić sobie nawzajem herbatę?

– Czy zrobiłem coś złego? – To Jean wyrwał ją z zamyślenia.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. – Przepraszam na chwilę. Zaraz wrócę.

W toalecie wyciągnęła z torebki szminkę. Patrząc w lustro, powie­działa do siebie:

– Masz jutro długą drogę przed sobą. Zaczęła malować usta.

– I męża też masz – dodała, grożąc palcem odbiciu w lustrze.

Wyszła z toalety. Przechodząc obok recepcji, usłyszała, jak jakiś mężczyzna, odwrócony do niej plecami, literuje recepcjonistce swoje imię:

J-a-k-u-b...

Już nie czuła ciekawości, co «zdarzy się dalej». Tęskniła za mężem. Podeszła do baru, do czekającego na nią mężczyzny. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.

– Nie zrobił pan nic złego. Wręcz przeciwnie.

Z torebki wyjęła swoją wizytówkę, odwrotną, pustą stronę przyci­snęła mocno do ust błyszczących od świeżo nałożonej szminki. Położy­ła wizytówkę na barze obok swojego kieliszka z niedopitym pastelo­wym płynem.

– Dobranoc – powiedziała cicho.

ON: Taksówkarz, który podjechał pod opustoszały dworzec Berlin Lichtenberg, był Polakiem. Ponoć 30 procent berlińskich taksówkarzy to Polacy.

– Niech pan zawiezie mnie do hotelu, w którym jest bar, który znaj­duje się blisko dworca Berlin ZOO i jest drogi.