Z jego obecnej perspektywy, w czasach, kiedy o genetyce rozmawia się już prawie przy każdej budce z piwem, odkąd obdarzyła świat spektakularnym aktem sklonowania pewnej owcy, po tylu latach, które minęły od tamtych dni, patrzy na tamten projekt i tamte badania z odrobiną drwiny i wyższości, ale także z zadumą i podziwem dla entuzjazmu, jaki wtedy w sobie nosił. To, co robili kilkanaście lat temu w Nowym Orleanie, było ważne, ale to była, w porównaniu z tym, co dzieje się teraz, taka infantylna genetyka.
Ale taka jest już chyba kolej rzeczy w nauce.
Teraz wie przecież, że to wcale nie jest jedna układanka.
Ktoś rozsypał na stole więcej niż sto tysięcy puzzli.
Tak jak wtedy, tak i teraz czasami zastanawiał się, czy to Bóg. To trochę wiedzy wtedy oddaliło go od Boga. Zauważył jednak, że obecnie, wiedząc i rozumiejąc tak wiele więcej, jest znacznie bardziej pokorny i bardziej skłonny uwierzyć, że to jednak Bóg był tym Wielkim Programistą.
Tylko wersja Kennedy'ego i Prousta mu trochę nie wyszła.
Wiedział też teraz doskonale, że tych puzzli nie mogło złożyć w całość kilku napalonych informatyków, genetyków i biologów molekularnych marzących o sławie. Nawet gdyby, aby nie tracić czasu, postanowili przestać oddychać, zatracając się w pracy. Ale wtedy w Nowym Orleanie tego jeszcze nie wiedział.
Nikt tego jeszcze nie wiedział.
Wtedy pracował jak w amoku, do upadłego... dosłownie.
Kiedyś zasnął przy komputerze i spadł z krzesła na porozrzucane na podłodze książki. Ponieważ żaluzje w oknach jego biura były cały czas opuszczone, nie rejestrował pory dnia. U niego było zawsze jasno od burczących jarzeniówek podczepionych do sufitu w pokoju numer 4018 na trzecim piętrze budynku Percival Stern, gdzie mieściło się ich laboratorium. Kiedyś w niedzielę, gdy w jego lodówce zostały tylko przybrudzone paski pochłaniacza zapachów i nic więcej, umówił się z Jimem na wielkie zakupy w dużym supermarkecie na końcu ulicy.
Umówił się na szesnastą i... zaspał.
A położył się do łóżka w sobotę przed północą.
Nawet nie zastanawiał się, czy może być inaczej. Podświadomie czuł, że nie. Ten projekt był jego życiem. Wszystko musiał mu podporządkować.
«Nie przyjdziesz do laboratorium tylko wtedy, gdy jesteś naprawdę bardzo chory. Chory naprawdę jesteś dopiero wtedy, gdy dłużej niż kilkanaście godzin plujesz krwią».
Tak zdefiniował to krótko i obrazowo hinduski programista, który dołączył do nich mniej więcej w tym samym czasie co on.
Zastanawiał się, czy tylko on tak pracuje. Czasami pytał o to kolegów z grupy. Pamięta, jak jeden z nich, Janusz, drugi Polak w tym zespole, stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej, informatyk z Uniwersytetu Toruńskiego pracujący w Queens College w Nowym Jorku, powiedział mu:
«Stary, ja dopiero dzisiaj zauważyłem, że moja mała Joasia jest już w trzeciej klasie. A jutro odbiera świadectwo i zaczyna wakacje».
Od kilku tygodni wstawał o wpół do piątej, zapalał papierosa, zbierał porozrzucaną po całym pokoju odzież, nastawiał kawę i cucił się lodowatym prysznicem w łazience na parterze. Często zdarzało mu się dopiero pod prysznicem zauważyć, że wszedł tam z papierosem. Ubierając się, łykał kawę, wrzucał do plecaka kartki z notatkami, które zrobił ostatniej nocy, i wybiegał, aby wsiąść do samochodu Jima, który czekał na niego już od kilku minut.
Jim, odkąd rozpoczął pracę na budowie nieopodal jego uniwersytetu, podwoził go do Tulane. Codziennie czekał na niego, zawsze w najlepszym nastroju, zawsze uśmiechnięty i świeży jak wiosenna łąka. Wywoływał w nim tym swoim stanem i nastrojem rodzaj rozdrażnienia i niechęci. Jak można być tak radosnym o piątej rano, po tak krótkiej nocy i siedząc w takim samochodzie?
Jim miał buicka z lat sześćdziesiątych, bez klimatyzacji, co w Nowym Orleanie uchodziło za dowód albo wyjątkowej biedy, albo przynależności do jakiejś wyjątkowo masochistycznej sekty religijnej. Ponadto tylne drzwi po stronie pasażera były albo przywiązane grubym sznurem do zagłówka siedzenia kierowcy, albo musiały być trzymane w trakcie jazdy przez pasażera.
Wsiadał do samochodu Jima z zamkniętymi oczami, brał z popielniczki papierosa, który czekał na niego zapalony, i ruszali. Rozmawiać zaczynali dopiero po pierwszych kilku milach, gdy Jakub się budził. Jim znał ten ceremoniał i zachowywał się jak wierny i lojalny prywatny kierowca brytyjskiej rodziny królewskiej.
Rychło zaczęło zdarzać się coraz częściej, że nie nocował w domu, zostając w biurze i pracując z krótkimi przerwami przez całą noc.
Tamtej nocy, gdy zadzwonił Jacek, tak właśnie było.
Dochodziła czwarta w nocy z soboty na niedzielę.
Jim był akurat u niego w biurze. W milczeniu nachylał się nad elektroniczną aptekarską wagą, którą ustawił obok jego komputera. Odważał w największym skupieniu porcje kokainy, pakując je we wcześniej przygotowane woreczki. Na biurku obok komputera leżały rzędy foliowych paczuszek z białym proszkiem. Każdy woreczek zawierał cztery «kreski».
Gdy skończył, na biurku leżała kokaina za 50 tysięcy dolarów.
Obszedł je dookoła, bez słowa zgarniając pakunki do obtłuczonej i pogiętej walizeczki. Skończył, zakodował zamek walizki, przeciągnął jedną z bransolet policyjnych kajdanek przez swoją lewą dłoń i zamknął specjalnym kluczem na przegubie. Druga bransoleta była przyspawana do walizki. Podszedł do Jakuba i bez słowa położył klucz od kajdanek na klawiaturze jego komputera. Wychodząc, spojrzał mu w oczy i powiedział:
– To naprawdę ostatni raz. Nie gardź mną. Przepraszam.
Jakub był wściekły i rozgoryczony. Wściekły na siebie, że zgodzi! się na to. I nie chodziło mu nawet o to, że ryzykował absolutnie wszystko, co osiągnął w swoim życiu, że stał się po raz drugi świadomie – bo przecież nieprzymuszony wyraził na to zgodę – pomocnikiem faceta, który zaopatruje ćpunów; najbardziej bolało go to, że Jim tak go rozczarował. Że tak perfidnie wykorzystuje ich przyjaźń.
Czuł się zdradzony.
Obiecał mu przecież, że tamten raz sprzed trzech miesięcy był «naprawdę pierwszy i ostatni», «że teraz tylko spłaci długi i wyjdzie z tego kanału» i że «może to zrobić tylko tutaj, bo przecież nikt nie wpadnie na to, że w Tulane na genetyce kroją miał», jak nazywał to swoje porcjowanie.
Dzisiaj, gdy Jim przed godziną zapukał do drzwi jego biura, nie przyszło mu do głowy, że znowu ma «towar». Stanął z tą walizką przykutą do lewego przegubu i z trudem ukrywając drżenie głosu, powiedział:
– Jak tego nie pokroję dzisiejszej nocy u ciebie, to już nigdy nie będę mógł cię przywieźć do szkoły rano. Pozwól... błagam.
Pozwolił.
Przez cały czas stał odwrócony do niego plecami, kipiał z wściekłości i milczał. Nie chciał na to patrzeć.
Taka naiwna wiara dziecka, że gdy się zamknie oczy, to wcale nie jest ciemno.
Wrócił do biurka, dopiero gdy Jim zatrzasnął za sobą drzwi.
Na klawiaturze jego komputera leżał klucz do kajdanek, którymi Jim przykuwał się dla pewności do walizki z koksem i dwa małe foliowe woreczki z białym proszkiem.
Dla niego.
Ostatnim razem, gdy Jim pakował u niego towar, też spróbował kokainy.
W pewnym momencie, gdy jego biurko było w połowie pokryte foliowymi woreczkami, Jim odszedł od wagi, zdjął ze ściany starą fotografię w drewnianej ramie, zdmuchnął kurz ze szkła i zaczął je podgrzewać płomieniem zapalniczki. Wysypał zawartość jednego woreczka na wysuszoną szklaną powierzchnię i podzielił biały proszek na trzy równe paski o długości około 8 cm. Następnie zapalił papierosa, wyjął z portfela oprawioną w drewienko połowę żyletki i zaczął po kolei szatkować proszek w paskach. Trwało to około pięciu minut. Potem wydobył z kieszeni zmięty zielony banknot, zwinął go w rurkę i wepchnął jej koniec w nos. Nachylił się nad jednym z pasków proszku i wciągnął cały. Drobne resztki, które zostały na szkle, zebrał zmoczonym śliną kciukiem i rozprowadził na dziąsłach. Potem odwrócił się do Jakuba, wyciągnął rękę ze zwiniętą jednodolarówką i uśmiechając się do niego, powiedział:
– Spróbuj. Będzie ci dobrze. Ja stawiam.
Choć obserwował cały ten ceremoniał Jima z nieukrywanym zdumieniem, nie wahał się ani chwili. Podszedł do biurka, wetknął koniec rurki w nozdrze i jednym wdechem wciągnął całą kreskę. Poczuł natychmiast lekkie zimno i wyraźne odrętwienie w nosie. Wrócił na swoje krzesło przy monitorze, usiadł wygodnie i czekał. Ciekawość mieszała się z niepokojem.
Po kilku minutach poczuł wyraźnie, że zmęczenie, spowodowane szesnastoma godzinami intensywnej pracy, mija. Miał uczucie świeżości, siły, energii. Mógł zaczynać następnych szesnaście godzin. A jeszcze niedawno, zanim przyszedł Jim, padał ze zmęczenia i cucił się smolistą kawą i papierosami. Nagle był rześki jak po porannym zimnym prysznicu po długiej, spokojnie przespanej nocy.
To było coś.
Odrobiną proszku zawierającą 25 połączonych ze sobą atomów oszukał swoje ciało i mózg. Nagle poczuł się także silny, błyskotliwy i wyjątkowo bystry. Wydawało mu się, że gdyby teraz zaczął programować, napisałby najlepszy program swojego życia.
I wcale nie miał uczucia, że nie jest sobą. Jak najbardziej czuł, że to właśnie on, ten sam Jakub, tyle tylko że nabrał niezwykłego znaczenia. Już nie miał lęków i obaw, żadnych wątpliwości i rozterek.
Miał za to zawsze rację.
Przez krótką chwilę delektował się tym uczuciem. Zaczynał rozumieć, że ludzie mogą chcieć fundować sobie takie stany częściej.
Szczególnie słabi ludzie lub muszący poczuć siłę albo przynajmniej zagrać silnych. Wystarczy kilka gramów związku chemicznego, sprawna błona śluzowa i jest się bardzo ważną, mądrą, silną, dowcipną, uroczą, elokwentną, czarującą, świadomą swojej siły osobą, którą zawsze chciało się być. Trwa to zazwyczaj góra kilkanaście minut, kosztuje kilkadziesiąt dolarów, jest nielegalne, uzależnia, uszkadza serce i mózg. Ponadto później ma się gigantycznego kaca, którego nie miałoby się nawet po hektolitrze żywego zacieru.