Выбрать главу

Wolała nie myśleć teraz, co by było, gdyby to «zmienić się» miało oznaczać coś wręcz przeciwnego.

Wtajemniczę we wszystko Asie – pomyślała. Będą miały mnóstwo czasu, aby to omówić w drodze do Paryża.

Teraz jednak, już w tym autobusie, patrząc na siedzącą naprzeciwko Asie zatopioną w lekturze najnowszej książki Gretkowskiej, zastana­wiała się, czy ten pomysł z wtajemniczeniem ma sens. Co może jej po­wiedzieć kochająca poezję matematyczka, pogodzona z losem żona biologicznego ojca swojej córki? Albo udowodni, że to równanie nie ma absolutnie żadnych rozwiązań i trzeba je zignorować jako nieistot­ne, albo powie, że Jakub to jedyne możliwe rozwiązanie. Do obydwu odpowiedzi nie była – jeszcze – przygotowana.

Przez chwilę patrzyła na Asie. Czytała tę książkę całą sobą! Wzdy­chała, uśmiechała się, kręciła głową, zamykała oczy i przez chwilę my­ślała, aby zaraz wrócić do czytania. Ona zawsze i wszystko tak przeży­wała. Taki syndrom postępującej nadwrażliwości. Pierwszy raz zauważyła to wtedy, gdy spędziły razem miesiąc w Nimes.

To było kilka lat temu. Obie jeszcze wtedy studiowały. Kończył się sierpień. Świętowały jej urodziny. Asia podeszła do niej w kuchni, gdy tak jakoś zostały same, i powiedziała:

– Koło Nimes na południu Francji są ogromne winnice. Mój kolega z roku zbiera tam winogrona od kilku lat. Piękne miejsce i nieźle płacą. Pojechałabyś ze mną? Tylko musisz się dzisiaj zdecydować. On czeka na odpowiedź.

Tydzień później jechały pociągiem do Berlina. Z Berlina do Nimes postanowiły przejechać autostopem. Oczywiście nie powiedziała tego rodzicom. Nigdy by jej nie puścili. Ale nie wahała się ani sekundy, gdy Asia jej to zaproponowała. Były we dwie. Co mogło się im stać?! Ni­gdy tej decyzji nie żałowała. To była wyjątkowa przygoda. Wszystko układało się znakomicie. Aż do Lyonu. Tam opuściło je szczęście.

Z Berlina na autostradę w kierunku na południe wywiózł je kole­jarz, którego zaczepiła Asia, pytając o drogę. Mówił tylko po niemiec­ku, francuskiego nie znał nawet z widzenia i rozumiał jedynie strzępy angielskiego. Mimo to uśmiechał się do Asi, tłumacząc jej cierpliwie po raz n-ty, jak przejechać przez cały Berlin z dworca ZOO na auto­stradę Berliner Ring. Za każdym razem mówił wolniej, wierząc, że gdy mówi powoli, łatwiej im zrozumieć. Nie umiał ukryć, że Asia mu się podoba. W pewnym momencie wyciągnął z kieszeni walkie-talkie i powiedział coś szybko po niemiecku. Chwycił Asie za rękę i popro­wadził szybko tunelem w kierunku miasta. Ona biegła za nimi. Godzi­nę później wysadził je na stacji benzynowej przy autostradzie do Frankfurtu nad Menem. Zaczekał, aż znajdą godną zaufania okazję do Frankfurtu, a żegnając się, ukradkiem wcisnął Asi kartkę z adresem i numerem telefonu.

Do Frankfurtu jechały z Amerykaninem, żołnierzem stacjonującym w jednostce specjalnej wojsk amerykańskich w pobliżu Frankfurtu, któ­ry – rzadki wyjątek – doskonale mówił po francusku. Ku jego ogromne­mu rozbawieniu Asia rozmawiała z nim po francusku, a ona po angiel­sku. Nie widziała mężczyzny, który miałby taki śliczny uśmiech.

Znał Nimes. Zawsze się tam zatrzymywał w drodze na Cóte d'Azur, gdzie co roku spędzał wakacje ze swoimi dziećmi. Uderzyło ją bardzo, gdy powiedział, że ma czworo dzieci i że wychowuje je sam, bo jego żona, która też była żołnierzem, zginęła w zamachu na amery­kańską ambasadę w Tel Awiwie. Zrobiło się wtedy tak cicho w tym samochodzie.

Ciszę przerwała Asia, prosząc żołnierza, aby zatrzymał się na na­stępnym parkingu. Wysiadła i poszła do budki telefonicznej. Gdy wró­ciła do samochodu, powiedziała po polsku:

– Słuchaj, ten kolejarz z Berlina zdążył nauczyć się po polsku! Gdy zrobiło się tak smutno, poczułam, że muszę do niego zadzwonić i jesz­cze raz podziękować. Zrobił dla nas genialną rzecz, wywożąc na auto­stradę. Wyobraź sobie, że prawie zaniemówił, gdy mnie usłyszał. A na końcu powiedział tak śmiesznie, jak dziecko: «Dziękuję pani».

We Frankfurcie żołnierz wysadził je przy biurze studenckim, które koordynowało tanie wyjazdy prywatnymi samochodami do większych miast w Europie. Za niewielkie pieniądze można było zostać pasaże­rem w samochodzie jadącym na przykład do Lyonu. W pewnym mo­mencie Amerykanin przeładował ich plecaki do czarnego bmw stoją­cego przed biurem, powiedział coś do kierowcy po niemiecku i poleci) im się przesiąść do bmw. Nie zdążyły się z nim nawet pożegnać, gdy kierowca bmw ruszył gwałtownie. Patrzyła na tego amerykańskiego żołnierza i myślała o jego żonie, która zginęła w Tel Awiwie.

Do Lyonu dotarli nad ranem, ale utkwili w gigantycznym korku, który rozładował się dopiero po południu. Upał dochodził do 35 stopni. Kierow­ca klął bez przerwy. One mu wtórowały. Potem, z nudów, nauczyły go kląć po polsku. Gdy wysiadały na rogatkach Lyonu, były z siebie dumne. Kierowca, młody niemiecki blondynek w eleganckim garniturze od naj­lepszych krawców, klął w skupieniu w swoim klimatyzowanym i deka­dencko wyposażonym bmw jak najprawdziwszy żuł spod budki z piwem na Woli. I na dodatek w przerwach, gdy w ogóle nic nie ruszało się na au­tostradzie, robił notatki transkrypcji wszystkiego, czego go nauczyły. Ta­ki pilny! A może Niemcy już tak mają, że do wszystkiego robią notatki.

Zaczęło się robić późno. Następnego dnia rano miały się zameldo­wać na farmie w pobliżu Nimes, aby podjąć pracę. Za Lyonem późnym popołudniem ciężarówka hiszpańska zabrała je dalej. Kierowca miał postój w Nimes!

Gdy Asia zobaczyła drogowskazy na Avignon, zapytała kierowcy, czy to ten «Avignon z mostem». Gdy ten potwierdził, nie uzgadniając nawet z nią tego, zaczęła go prosić, aby zjechał z autostrady do tego miasta i je wysadził.

– Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przejeżdżając tuż obok, nie zo­baczyła tego mostu. Ty też nie wybaczyłabyś sobie, prawda? – powie­działa. – Zobaczymy tylko ten most, zjemy coś i pojedziemy pociągiem dalej. Zgódź się – mówiła w ten swój nieznoszący sprzeciwu sposób.

Oczywiście, chciała zobaczyć ten most. Poza tym już dawno nie by­ła tak głodna jak wtedy. Od Frankfurtu nic nie jadły.

Most był normalny. Zupełnie nie pasował do swojej sławy. Drama­tyczne było w nim jedynie to, że kończył się niespodziewanie i nie docierał na drugą stronę rzeki. To mogło pobudzać fantazje. Ale tylko tych, którzy nie znali prawdziwej historii jego zniszczenia. Asia znała ją w szczegółach i na fantazje nie zostało już miejsca.

Przeszły na sam koniec, tak daleko, jak się tylko dało, i dołączyły do turystów, którzy już tam byli. Usiadły na swoich plecakach, rozpięły bluzki i zaczęły się opalać.

Gdy wróciły jakiś czas później na dworzec, okazało się, że nie ma już żadnych połączeń do odległego o 100 km Nimes. Wróciły pod most i rozbiły namiot, który Asia «dla pewności» dźwigała ze sobą. Chociaż było to nielegalne, spędziły noc pod mostem w Avignon – ukryły się z namiotem za ciężarówką stojącą na parkingu.

Do farmy dotarły o pół dnia za późno. Praca przy zbiorze winogron została już rozdzielona. Młody Algierczyk pełniący rolę personalnego rozkładał tylko ręce i udawał zmartwienie. Pamięta, że miała łzy w oczach, przeklinała Avignon, Asię Demarczyk, która śpiewała o tym idiotycznym moście, i tego Algierczyka, który nic nie mógł zrobić. W pewnym momencie do probierni wina, w której urzędował Algier­czyk, wszedł ogromny mężczyzna. Był ubrany w biały podkoszulek po­plamiony krwią i skórzany fartuch wiszący na jego szyi na postrzępio­nych rzemieniach i przewiązany na biodrach szerokim pasem. Mimo upału miał na nogach kalosze. Też czerwone od krwi. Wyglądał maka­brycznie. Algierczyk powitał go jak dobrego znajomego, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego wygląd. Gdy olbrzym podszedł do chło­dziarki i odwrócił się do nich plecami, aby wyciągnąć skrzynkę z wodą mineralną, zobaczyły, że podkoszulek ma na plecach wyblakły czarny napis Uniwersytet Warszawski. W pewnym momencie Algierczyk za­czął mu coś opowiadać, wskazując na nie. Po chwili olbrzym podszedł do nich i czerwieniąc się jak mały chłopiec, powiedział po polsku:

– Obok jest jeszcze jedna farma. Oni tam uprawiają kalafiory. Po­trzebują akurat ludzi do pracy. Nie płacą tak dużo jak przy zbiorze wi­nogron, ale można tam pracować dłużej niż dwa tygodnie. Jeśli chcecie, on zadzwoni i zapyta, czy was przyjmą.

Chciały. Nawet bardzo.

Od następnego dnia wstawały o piątej rano i jechały z rodziną wła­ściciela farmy na pole. Praca polegała na osłanianiu kalafiorów od słoń­ca. Zakłada się kilkaset różnokolorowych cieniutkich gumek na lewą rękę od nadgarstka do ramienia i podchodzi się do wegetującego kala­fiora – nie wyobrażała sobie, że mogą być aż tak duże – zbiera się jego liście razem i owija nimi kwiat, a na koniec ściska gumką. Osłania to kalafior od słońca, dzięki czemu nie brunatnieje i można go korzystnie sprzedać.

O piątej rano kalafiory są mokre od przeraźliwie zimnej rosy. Pole, które się im trafiło, miało 6 km długości. Idzie się więc 6 km, nachyla nad każdym kalafiorem po drodze, obejmuje się go jak dziecko i zakła­da tę gumkę. Po objęciu kilku kalafiorów jest się dokumentnie mokrym i drży z zimna. W południe zresztą też jest się mokrym. Tym razem od potu; przed upałem nie ma się gdzie ukryć, bo na polach kalafiorowych nie ma drzew. Gdy dojdzie się do końca pola, trzeba zawrócić. Z po­wrotem jest też 6 km. Wie się o tym najlepiej, gdy obejmuje się pierw­szy kalafior pierwszego kilometra.

Po pierwszym dniu nienawidziła wszystkie kalafiory we wszech­świecie i tego, kto je przywiózł do Europy. Po drugim miała granatową od siniaków całą lewą rękę, ściskaną przez dziesięć godzin ciasnymi gumkami. W trzecim dniu dostały wypłatę za pierwsze trzy i nienawiść do kalafiorów wyraźnie opadła, a i ręka już nie była taka granatowa.

Tego dnia postanowiły odwiedzić olbrzyma w podkoszulku Uni­wersytetu Warszawskiego. Wiedziały tylko tyle, że miał na imię An­drzej, ale mimo to nie miały wątpliwości, że go odnajdą. Przypuszcza­ły, że raczej rzadko we francuskich winnicach pracują tak olbrzymi ludzie jak ich Andrzej i jeszcze rzadziej są przy tym z Polski.