Выбрать главу

Nagle poczuł się zawstydzony i odruchowo uciekł wzrokiem w bok. Zauważył, że blondynka przesiadła się na kolana wytatuowanego part­nera; oboje poruszali się w takt muzyki. Ona rozłożyła długie nogi, opuściła je wzdłuż jego i tarła go pośladkami, tańcząc z nim na siedzą­co bluesa. On obejmował ją na wysokości, gdzie kończył się krótki podkoszulek, dotykając krawędziami dłoni jej nagich piersi, wystają­cych wyraźnie spod podkoszulka. Tylko mężczyzna w szarym garnitu­rze nie zwracał na nikogo innego uwagi, zajęty rozmową.

«Want you to rock me baby till I want no more...»

Patrzył na tę tańczącą dziewczynę zafascynowany. Nie przypuszczał, że można tak pięknie zatańczyć bluesa. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy patrzyli na nią. Z równą ciekawością i podziwem kobiety i mężczyźni.

Kobiety z reguły nienawidzą tych, które tanią i prostacką seksualno­ścią przyciągają uwagę mężczyzn. Sądzą, że ta taniość i prostactwo prowadzą do inflacji tego wspólnego dla wszystkich kobiet argumentu w relacjach z mężczyznami. Z drugiej strony są niezwykle zgodne w podziwie, gdy ta seksualność osiąga prawdziwy kunszt. Tej tańczącej z taką fantazją dziewczynie nie można było tego kunsztu odmówić. Na­wet gdy się jej zazdrościło tej uwagi i tych fantazji, które wzbudzała, można ją było tylko podziwiać.

Przypuszczał, że mężczyźni obecni na patio nie myśleli o tym, czy ją podziwiać, czy nie. Przypuszczał, że nie myśleli w ogóle. Co najwy­żej fantazjowali. I to głównie na jeden temat.

Nagle i on zaczął myśleć o seksie.

Z jednym jedynym wyjątkiem – gdy «uwodził» ją wirtualnie w noc­nym barze tego hotelu w Warszawie – rozmowy z nią nigdy nie doty­czyły bezpośrednio seksu. Była mężatką – dlatego nie potrafił poruszyć tego tematu bez poczucia winy i wewnętrznego niepokoju. Nie chciał wpaść w pułapkę banalnego małżeńskiego trójkąta. W Internecie, gdzie nie doświadczał takich pokus bliskości, jak zapach perfum, ciepło dłoni czy wibracja głosu, było to o wiele łatwiejsze do zrealizowania. Łatwiej było utrzymać znajomość na poziomie przepełnionej sympatią przyjaź­ni z elementami dwuznacznego flirtu. Ona nie musiała nic deklarować, zachowując, przynajmniej formalnie, status wirtualnej przyjaciółki, «nie robiącej przecież nic złego». On nie miał formalnie powodu być rozcza­rowanym brakiem wyłączności, gdy opowiadając o zdarzeniach ze swo­jego życia, używała liczby mnogiej. Trwali w układzie skonstruowanym tak, aby móc demonstrować gotowość do deklaracji, ale żadnych nie czynić. Dla spokoju sumienia.

Jednak fizyczność ich związku przejawiała się w prawie każdej roz­mowie na ICQ i w prawie każdym e-mailu. W dwuznacznych opisach zdarzeń lub sytuacji przemycali swoje bardzo jednoznaczne pragnienia i tęsknoty. Był pewien, że w trakcie ich spotkań na Internecie było wię­cej czułych dotknięć niż podczas spotkań wielu tzw. normalnych par w majowe wieczory na ławce w parku. Opowiadali o seksie, nie nazy­wając go nigdy po imieniu.

Teraz w Paryżu miało to wszystko przejść – wreszcie – do historii. Z jednej strony myśl o spotkaniu, do którego miało dojść, była elektry­zująca jak początek erotycznego snu, z drugiej rodziła u niego uczucie napięcia i niepokoju. W Paryżu za bramą lotniska fantazja mogła minąć się z rzeczywistością. To, co było między nimi, wyrosło na gruncie fa­scynacji słowem i wyrażoną tekstem myślą. Dlatego było pewnie tak sil­ne, intensywne i cały czas: przez brak szansy prawdziwego spełnienia.

Odczuwał jej atrakcyjność, nie widząc jej. Był niejednokrotnie pod­niecony do erekcji, czytając jej teksty. Erotyka to zawsze twór wyobraź­ni, jednak dla większości ludzi wyobraźni zainspirowanej jakąś ciele­snością. W jego wypadku jej zmysłowość była trochę jak erotyczne wiersze z tomiku poezji. Na dodatek ten tomik ciągle jeszcze ktoś pisał.

Zawsze lubił erotyki. Lubił je także umieć na pamięć. Do kilkudzie­sięciu polskich, które umiał recytować od czasów szkoły średniej, doło­żył kilka Rilkego. Po niemiecku! Ale to dopiero ostatnio, gdy zaczął «czuć» niemiecki, a nawet śnić po niemiecku. Przedtem wydawało mu się, że niemiecki o wiele bardziej nadaje się do koszar niż do poezji. To pewnie taki polski historyczny balast.

Myślał o tym, pijąc kolejne szklaneczki whisky i patrząc na tę tań­czącą dziewczynę na patio w Dauphine Hotel w Nowym Orleanie. Tro­chę myliła mu się erotyka z seksem. To pewnie przez ten alkohol, te dziewczynę i muzykę.

– Tak, to głównie przez tę muzykę! – pomyślał. Od kilkunastu lat muzyka, niekoniecznie blues, kojarzyła mu się z seksem. Nauczyła go tego pewna kobieta bardzo dawno temu.

To było jeszcze nawet przed Nowym Orleanem. Dostał stypendium ministerialne na badania w ramach wspólnego projektu jego wrocław­skiej uczelni z uniwersytetem w Dublinie w Irlandii.

Była szara, deszczowa i zimna wiosna w Dublinie, gdy przyjechał. Pracował w laboratorium komputerowym Wydziału Genetyki we wschodniej części campusu, rozlokowanego prawie w samym centrum Dublina. Mieszkał w gościnnym pokoju na terenie campusu, który przy­pominał mu monstrualny labirynt połączonych z sobą budynków z czer­wonej cegły. Mówiono mu, że z jego pokoju można przejść korytarzami do laboratorium komputerowego, nie wychodząc na zewnątrz. Kiedyś wieczorem próbował to zrobić, ale gdy wylądował w śmierdzącym wil­gocią i naftaliną, zastawionym metalowymi stołami z nagimi zwłokami prosektorium wydziału medycznego, postanowił dać sobie spokój.

Przez pierwszy miesiąc pracował bez wytchnienia. Wpadł w eufo­ryczny trans. Na trzy miesiące dzięki pieniądzom ONZ zostawił to swo­je «muzeum» w Polsce, gdzie o dostęp do kserografu trzeba było pisać podanie do dziekana, i dostał się do świata, w którym kserografy stały w holu uniwersyteckiej stołówki. Czy można było nie wpaść w euforię?

Przemieszczał się w zasadzie ustaloną trasą, prowadzącą od jego biura w centrum komputerowym, przez stołówkę, w której w pośpie­chu zjadał lunch, do jego pokoju, gdzie około 2 w nocy kładł się, wy­czerpany i podniecony minionym dniem, aby wstać już przed 7 rano. Dopiero po miesiącu zauważył, że zdarzają mu się coraz częściej chwi­le, gdy odczuwa dokuczliwą samotność. Potrzebował wyjść z tego zamkniętego i totalnie zdominowanego pracą cyklu życia w Dublinie.

Któregoś przedłużonego weekendu wybrał się pociągiem na południowo-zachodnie wybrzeże wyspy, do niewielkiego miasta Limerick, leżącego nad wrzynającą się głęboko w ląd zatoką przypominającą sze­roki norweski fiord. Spędził cały dzień, wędrując wybrzeżem, zatrzy­mywał się tylko w małych irlandzkich pubach, wypijał guinnessa i przysłuchiwał się rozmowom miejscowych, próbując coś zrozumieć. Z reguły nie rozumiał nic i nawet kolejne szklanki guinnessa nie mogły tego zmienić. Irlandczycy nie tylko mówią inaczej. Irlandczycy są po prostu inni. Gościnni, uparci, skrywający swoją wrażliwość pod maską uśmiechu. W swym sposobie postrzegania świata bardzo polscy.

Podróż zaplanował tak, aby zachód słońca obserwować, siedząc na najdalej wysuniętym punkcie u podnóża słynnych Cliffs of Moher. Po­strzępionej, pokrytej plamami zielonej trawy ponaddwustumetrowej ściany skalnej, opadającej pionowo w dół. Słońce zachodziło w takt rozbijających się na skałach fal oceanu. Pamięta, że nagle zrobiło się mu wtedy tam, na tej skale, bardzo smutno. Patrzył na tulące się pary zapatrzone w klif, na rodziców trzymających za ręce swoje dzieci, na grupy przyjaciół popijających piwo i głośno wymieniających wrażenia i nagle poczuł, że tak naprawdę jest bardzo opuszczony i nikomu niepo­trzebny.

Późnym wieczorem wracał pociągiem do Dublina. Oprócz niego w przedziale siedziała elegancko ubrana stara kobieta. Zajmowała sie­dzenie pod oknem. W czarnej sukni do ziemi, sznurowanych czarnych butach i okularach opuszczonych nisko na nos i kapeluszu przykrywa­jącym spięty srebrnymi szpikulcami kok z siwych włosów wyglądała jak pasażerka pociągu z XIX wieku. Była dostojna, niedostępna i na swój sposób piękna. Uśmiechnęła się, gdy spytał, czy może zająć miej­sce w jej przedziale. Po kilkunastu minutach wyjął z plecaka «Play­boya», którego kupił w dworcowym kiosku w Limerick. Po chwili po­czuł się zmęczony czytaniem i odłożył pismo. Zamierzał spać. W tym momencie staruszka zapytała, czy mogłaby przejrzeć «ten żurnal». Zdziwił się tym pytaniem. Mimo że cenił «Playboya» – miał niezłą ko­lekcję we wszystkich językach, w jakich się ukazywał – jako interesu­jące, robione z klasą czasopismo, ta staruszka nie pasowała mu jakoś do niego. Podał jej bez komentarza. Staruszka kartkowała egzemplarz nie­spiesznie, zatrzymując się od czasu do czasu i czytając fragmenty.

Zapadła cisza. Spoglądał przez okno. Czuł, jak zmęczenie tego peł­nego wrażeń dnia mija. Pomyślał, że po przyjeździe do Dublina z przy­jemnością usiądzie przed komputerem. Po półgodzinie dojeżdżali do Port Laoise, małej miejscowości mniej więcej w połowie drogi między Limerick i Dublinem. Staruszka wstała i zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Gdy pociąg zatrzymywał się, powiedziała spokojnie, oddając mu egzemplarz «Playboya»:

– Wie pan, nawet fuck nie znaczy już dzisiaj tego, co kiedyś. Szko­da w zasadzie.

Zamykając drzwi przedziału, uśmiechnęła się do niego.

Zaśmiał się do siebie zaskoczony i rozbawiony tym komentarzem.

Miała zupełną rację z tym fuck – pomyślał po chwili.

Dopiero co w Dublinie jakiś idiota krytyk teatralny zachwycał się inscenizacją «Fausta» Goethego, w której Faust spółkuje, szprycuje się heroiną i ma seks oralny i analny z Gretchen, a na końcu tańczy z jej trapem.

Jakim cudem fuck może dzisiaj znaczyć to co kiedyś, jeśli na film, w którym główna, szesnastoletnia na dodatek, bohaterka układa sobie fryzurę spermą wyejakulowaną przez jej niewiele starszego kolegę, wpuszcza się w Londynie dwunastolatków.

Tak, staruszka miała absolutną rację, stare, poczciwe fuck nie zna­czy już tego, co kiedyś...

Poza tym, gdy wysiadła, do niego wróciło uczucie swoistego żalu... Już nigdy nie spotka tej staruszki. Zaistniała w jego życiu na kilka chwil i już nigdy nie powróci. A przecież chciałby spotkać ją jeszcze raz. Ludzie poruszają się po wytyczonych przez los albo przeznaczenie – obojętnie jak to nazwać – trasach. Na mgnienie oka krzyżują się one z naszymi i idą dalej. Bardziej niż rzadko i tylko nieliczni zostają na dłużej i chcą iść naszymi trasami. Zdarzają, się jednak i tacy, którzy za­istnieją wystarczająco długo, aby chciało się ich zatrzymać. Ale oni idą dalej. Jak ta staruszka, która przed chwilą wysiadła, albo jak ostatnio ta śliczna dziewczyna, której zachwycony przypatrywał się, stojąc w ko­lejce w banku. Jemu jest zawsze smutno, gdy coś takiego się zdarza. Ciekaw był, czy inni też odczuwają taki smutek.