Выбрать главу

W Port Laoise do jego przedziału wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna mniej więcej w jego wieku. Od razu zauwa­żył, że mówi z akcentem i po kilku minutach rozmowy przyjrzał mu się uważniej. Coś go tknęło i zaryzykował nagle to pytanie:

– Czy mówi pan po polsku?

Ten uśmiechnął się tylko i natychmiast odpowiedział:

– Oczywiście... jasne... to przecież pan! Widziałem kiedyś pana w stołówce uniwersyteckiej.

Okazało się, że ma na imię Zbyszek, jest tutaj od roku na studiach doktoranckich i przyjechał z Warszawy. Natychmiast przeszli na ty. Okazało się, że jest informatykiem i zajmuje się pisaniem software'u do projektowania tranzystorów dużej mocy. Zatopili się w rozmowie o komputerach, elektronice i swoich planach, gdy nagle trzeba było wy­siadać w Dublinie.

Tak zaczęła się ich przyjaźń, która tak nagle i tak bezsensownie dwa miesiące później się skończyła.

Od tego spotkania w pociągu zaczął często bywać u niego. Prak­tycznie spotykali się każdego dnia. Polubili się i z przyjemnością spędzali czas razem. Któregoś wieczoru wybrali się do pubu nieopodal je­go laboratorium. W pewnym momencie Zbyszek wstał od baru i poca­łunkiem powitał uśmiechniętą dziewczynę. Wymienili kilka zdań po angielsku i zwracając się do niego, Zbyszek przedstawił ją:

– Pozwól, że przedstawię ci moją przyjaciółkę Jennifer7. – Jennifer jest Angielką i studiuje tutaj ekonomię. – Uśmiechnął się i dodał: – Mnie lubi pewnie tylko dlatego, że Szopen też był Polakiem.

Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, która miałaby tak długie rzęsy. Musiały być prawdziwe. Żaden makijaż nie wydłużyłby ich aż tak bar­dzo. Czasami wydawało mu się, że słychać, gdy zamyka oczy. Na po­czątku, zanim się przyzwyczaił do ich widoku, trudno było nie koncen­trując się patrzyć jej w oczy. Przy tych rzęsach, ciemnych, niemalże czarnych włosach do ramion, wyraźnie błękitne oczy zupełnie nie paso­wały do twarzy. Poza tym wyglądały zawsze jak lekko załzawione. Ko­muś, kto jej nie znał, mogło się wydawać, że płacze. Ślicznie wygląda­ła, gdy śmiała się serdecznie i te łzy ciągle błyszczały w oczach.

Była ubrana w czarne obcisłe spodnie i takiż kaszmirowy sweterek z głębokim dekoltem w szpic. Jej szyję obejmowały ogromne, oczywi­ście także czarne, pokryte skórą słuchawki walkmana, przymocowane­go do paska spodni opiętych na szerokich biodrach. Była szczupła, co przy jej niskim wzroście sprawiało wrażenie, że jest bardzo delikatna. Niemal krucha. Dlatego te szerokie biodra i nieproporcjonalnie duże, ciężkie piersi wypychające sweterek przykuwały uwagę. Jennifer wie­działa o tym, że jej piersi muszą «niepokoić» mężczyzn. Prawie zawsze nosiła obcisłe rzeczy.

Podała mu dłoń, podsuwając pod usta. Patrząc mu w oczy, powie­działa szeptem:

– Pocałuj. Uwielbiam, jak wy, Polacy, całujecie dłonie kobiet na powitanie.

Jej dłoń pachniała jaśminem z odrobiną wanilii. To było elektryzu­jące: ten szept, ten zapach. I te biodra. Poza tym uwielbiał duże i cięż­kie piersi kruchych kobiet.

Przedstawił się. Zapytała go, jaki jest inicjał jego drugiego imienia, i gdy dowiedziała się, że «L», powiedziała coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiał:

– JL, jak Joni i Lingam. Masz inicjały tantry. To obiecuje rozkosz.

I gdy on zastanawiał się, co ona mogła mieć na myśli z tą tantrą, za­pytała go, czy może odwrócić i połączyć inicjały i nazywać go Eljot. Uśmiechnął się zdziwiony, ale przystał na to, sądząc, że to oryginalne.

Tak poznał Jennifer z wyspy Wight.

Odtąd spotykał ją bardzo często. Prawie zawsze ubrana na czarno i prawie zawsze z ogromnymi słuchawkami walkmana na szyi. Bo Jen­nifer ponad wszystko, może z wyjątkiem seksu, kochała muzykę i w każdej wolnej chwili jej słuchała. Jak się później okazało, muzyki słuchała także w chwilach, które normalnie nie sposób określić jako «wolne».

Ponadto Jennifer słuchała wyłącznie muzyki poważnej. Wiedziała wszystko o Bachu, potrafiła opowiedzieć miesiąc po miesiącu życie Mozarta, nucąc przy tym fragmenty jego menuetów, koncertów lub oper, znała libretta prawie wszystkich oper, których on nawet nie znał z tytułów. Była jedyną znaną mu cudzoziemką, która potrafiła wypo­wiedzieć i napisać nazwisko Szopena tak, jak robią to Polacy, przez «Sz». Pytała go o Szopena i gdy zorientowała się, że nie może jej po­wiedzieć nic ponad to, co sama wiedziała, była rozczarowana. Po pew­nym czasie nie mógł nie zauważyć, że coraz częściej Jennifer jest wszę­dzie tam, gdzie on bywał.

Było coś elektryzującego w jej osobie. Była niezwykle – sama twierdziła, że «odpychająco» – inteligentna. To odsuwało od niej wielu mężczyzn, których przyciągnęła swoim wyglądem i prowokacyjną sek­sualnością, a którzy po kilku minutach rozmowy wiedzieli, że niespe­cjalnie mają chęć na «aż taki» intelektualny wysiłek, aby zaciągnąć ją do łóżka. Większość i tak nie miałaby żadnych szans, a ci, którzy je mieli, robili duży błąd rezygnując, bowiem Jennifer stanowiła najlepszą nagrodę za ten wysiłek.

Była zagadkowa. Frapowała go. Od pierwszej chwili. Umiała słu­chać, była bezpośrednia, miała fotograficzną pamięć. Bywała senty­mentalna, nieśmiała i zawstydzona, aby za chwilę być wyuzdana do granic wulgarności. W ciągu paru sekund mogła przejść od analitycznej rozmowy o zasadach funkcjonowania giełdy w Londynie – jako gościa z «represjonowanej i komunistycznej» Polski zawsze go to interesowa­ło – do prowadzonej szeptem rozmowy o tym, dlaczego płacze, słucha­jąc «Aidy» Verdiego. Potrafiła także prawdziwie płakać przy stoliku w restauracji, gdy już mu to opowiedziała. Pamięta, jak kelnerzy pa­trzyli na niego z nienawiścią, podejrzewając, że zrobił jej jakąś potwor­ną krzywdę.

Była niedostępna. Podobała mu się, ale nie na tyle, by chciał zanie­dbać swoją genetykę i «zainwestować» czas, aby zdobywać ją i spraw­dzać, jak bardzo niedostępna była naprawdę. Pogodził się z tym, że Jennifer będzie wywoływała w nim wibracje i chowaną głęboko pokusę, aby jednak spróbować, a on po prostu oprze się temu. Dla nauki i Pol­ski – śmiał się w duchu.

Tego dnia miał imieniny. Chociaż nie wszystkie kalendarze wymie­niają imię Jakub tego dnia, obchodził swoje imieniny właśnie 30 kwiet­nia. Tak jak chciała jego matka. Ponieważ był środek tygodnia, zapro­sił wszystkich na przyjęcie do siebie w najbliższą sobotę. Zbliżała się północ, a on ciągle jeszcze pracował w swoim biurze. Nagle usłyszał ci­chutkie pukanie.

Jennifer.

Zupełnie inna. Bez słuchawek na szyi i ubrana nie na czarno!

Miała na sobie obcisłe jasnofioletowe spodnie zwężane do dołu i jasnoróżową rozpinaną koszulową bluzkę wpuszczoną w spodnie. Nie włożyła stanika, co przy jej piersiach wyraźnie było widać przez mate­riał bluzki. Włosy miała upięte w kok związany fantazyjnie jedwabną chusteczką w kolorze spodni. Załzawione, błyszczące oczy zaznaczyła lekko fioletowym kolorem i podkreśliła wargi szminką w tym samym kolorze. Kontury warg obrysowała innym ciemniejszym odcieniem fio­letu, co dawało wrażenie, że jej usta są wyjątkowo duże. Patrzył na nią jak oczarowany, nie mogąc ukryć zdziwienia.

– Myślisz, że Szopen też obchodził swoje imieniny? Nigdzie nie mogłam się tego dowiedzieć. Chciałam zdążyć przed północą z życze­niami. Zdążyłam. Jest dopiero za osiem dwunasta.

Zbliżyła się do niego, podniosła na palce i musnęła jego usta swoimi wargami. Przytuliła się do niego. Postanowił, że zapyta ją, jaka to firma tak genialnie miesza jaśmin z wanilią w jej perfumach. Pachniała do­kładnie tak samo jak pierwszego dnia, gdy ją poznał.

Widząc, że stoi, nie wiedząc, co zrobić z rękami, odsunęła się i pa­trząc mu w oczy, podała małego żółtego pluszowego tygrysa, który miał na brzuchu wyszyty czarną nicią napis po angielsku Get physical. Powiedziała:

– To imieninowy prezent dla ciebie. A teraz przestań już wreszcie pracować. Zapraszam na drinka do mnie. Obiecuję, że nie będę ci robić egzaminu z Szopena.

Uśmiechnął się, zaskoczony, myśląc cały czas, czy Get physical na pewno znaczy, że mają zacząć dotykać. Chciał, aby to właśnie znaczy­ło. Wyglądała dziś niezwykle. Kobieco, tajemniczo, tak bardzo inaczej niż zwykle. Ten zapach, ten głos, te biodra. I ten tygrysek. Postanowił, że zacznie się od teraz uczyć angielskich idiomów.

Chciał iść z nią natychmiast, ale przypomniał sobie, że musi za­mknąć program, który uruchomił, gdy ona zapukała do drzwi jego biu­ra, i wyłączyć komputer. Pocałował wewnętrzną stronę jej prawej dło­ni i wrócił do swojego biurka. Gdy wprowadzał komendy z klawiatury, nagle poczuł, że stanęła za nim, dotknęła jego głowy swoimi piersiami, nachyliła się nad nim i zaczęła delikatnie oddychać za jego uszami. Za­trzymał dłonie na klawiaturze. Nie wiedział, co zrobić. To znaczy wie­dział, ale nie mógł się zdecydować, jak zacząć. Sytuacja była dziwna. On siedział nieruchomo, jak sparaliżowany, z dłońmi na klawiaturze, a ona stała za nim i całowała jego włosy. W pewnym momencie odsu­nęła się na chwilę. Nie poruszył się. Usłyszał szelest tkaniny i za chwi­lę różowa koszula przykryła jego dłonie znieruchomiałe na klawiaturze komputera. Odwrócił powoli krzesło obrotowe, na którym siedział. Od­sunęła się, aby zrobić mu miejsce. Jej piersi znalazły się dokładnie na wysokości jego oczu. Weszła między jego rozsunięte kolana i powoli podsunęła piersi do ust. Były większe, niż sobie wyobrażał. Zaczął je delikatnie ssać.

W pewnym momencie wstał i przytulił ją do siebie. Drżał. Zawsze drżał w takich momentach. Tak jak inni ludzie drżą z zimna. Nieraz aż szczękał zębami. Wstydził się trochę tego, ale nie umiał się opanować. Wepchnął swój język w jej szeroko otwarte usta. Całował ją przez chwilę. Nagle odsunęła się od niego, uśmiechnęła się, podniosła swoją bluzkę, narzuciła na siebie, nie zapinając guzików, wzięła go za rękę i wyprowadziła na korytarz.

– Chodźmy już do mnie – wyszeptała.

Prawie biegła, ciągnąc go poprzez oświetlone tylko zielonymi lam­pami oznakowań wyjść awaryjnych korytarze jego instytutu. Musiała czuć, że on drży cały czas. W pewnym momencie zwolniła, wzięła go za obie ręce i wciągnęła do ciemnej sali wykładowej. Całując cały czas, pchała go tak długo, aż oparła o ścianę przy drzwiach wejściowych. Uklękła przed nim. Trzymał obie dłonie na jej głowie, gdy ona to robi­ła. Oparty o ścianę poddawał się jej ruchom, przyciskając i zwalniając plecami znajdujący się za nim wyłącznik światła. Kolumny jarzenió­wek podwieszonych do sufitu ogromnej sali z hałasem zapalały się i ga­sły na przemian. W momentach, gdy rozbłyskało światło, widział ją klęczącą przed nim. Ten widok potęgował jeszcze bardziej jego pod­niecenie. Ale już nie drżał. Było mu cudownie.