Zwracał uwagę, aby w relacjach z Christiane nie posunąć się poza ramy przyjaźni. Wiedział, że mógł o wiele dalej. Ale nie chciał. Najpierw dlatego, że Christiane była już w stałym związku, gdy on pojawił się w instytucie. Pociągała go. Była na początku jedyną bliską mu osobą w Niemczech. W wielu momentach swoim sposobem bycia, reakcjami nawet przypominała mu Natalię. Może właśnie dlatego nie chciał przekroczyć tej granicy. Nie chciał burzyć czegoś i nie móc zbudować na tym miejscu niczego innego. Pobyt w Niemczech traktował od początku jako coś przejściowego. Taką «poczekalnię» w drodze do celu. Jego celem była Ameryka. Uważał, że w poczekalni – Christiane naśmiewała się z patosu tego stwierdzenia – nie powinno zasadzać się żadnych drzew. Był w tej poczekalni już kilka ładnych lat i miał czasami wrażenie, że Christiane czeka tam na coś razem z nim.
W pierwszej chwili, gdy usłyszał o tym planie z Princeton, chciał protestować. Pomyślał jednak o tych dwóch godzinach snu i powiedział:
– Chrissie – lubiła, gdy spieszczał jej imię właśnie tak – nie zostawię cię samej z tymi Niemcami. Teraz, gdy już nauczyłem cię pić wódkę jak prawdziwy Polak, byłoby mi szkoda. Rozumiem. Lecę do Filadelfii dzisiaj o jedenastej. Wystaw mi na serwer FTP tę dokumentację dla Princeton. Nie mam jej w moim laptopie, bo zupełnie nie spodziewałem się tej wycieczki. Znajdziesz ją w komputerze w moim biurze. On jest cały czas włączony. Chrissie, jak już będziesz w moim biurze, to proszę, podlej moje kwiaty. Nie zapomnisz? Postarasz się nie wchodzić na moje ICQ, gdy już będziesz w tym komputerze? To, co tam znajdziesz, i tak będzie po polsku. I proszę cię, nie ucz się polskiego tylko po to.
Zaśmiał się w słuchawkę. Chociaż Christiane obiecała mu, że «się postara», wiedział, że i tak nic z tych starań nie będzie. Z pewnością przejrzy całą historię jego korespondencji na ICQ. Christiane uwielbiała wiedzieć wszystko o wszystkich. On interesował ją zawsze najbardziej. Był w najlepszym wieku rozrodczym, był najmłodszym profesorem w ich instytucie, całował kobiety w rękę, a ona nawet nie mogła ustalić, z którymi lub z którą sypia. Nie mogła tego ustalić, bo nie sypiał z żadną. Chociaż Christiane trudno byłoby w to uwierzyć, od dawna już nie.
Gdy odłożył słuchawkę, na łóżku, w miejscu gdzie siedział, rozmawiając z Christiane, ciemniała wielka mokra plama. No tak, przybiegł do telefonu prosto spod prysznica. Teraz już był suchy. Poszedł do łazienki, by wyłączyć światło. Wracając zauważył, że na podłodze przy drzwiach leży biały arkusz papieru. Schylił się i podniósł go. Faks od Christiane. Zadzwonił do recepcji i przesunął budzenie o dwie godziny.
Jadąc taksówką z hotelu na lotnisko w Nowym Orleanie, obiecywał sobie, że już nigdy nie będzie pił. Miał gigantycznego kaca, nie zdążył przełknąć nawet łyka kawy, bo zaspał, a radio w taksówce groziło tornadem nad Północną Karoliną. Do Filadelfii zawsze lata się nad Północną Karoliną!
Było gorzej, niż myślał. Turbulencje rozpoczęły się zaraz za Nowym Orleanem. Trzymał się kurczowo poręczy fotela, tak jakby to mogło mu w czymś pomóc. A to był dopiero początek. Po godzinie lotu, gdy wpadli w gasnące wiry po tornado nad Północną Karoliną, obiecywał sobie głośno absolutną abstynencję. Niechby tylko wylądowali bezpiecznie, a on nie weźmie już nigdy alkoholu do ust. Przypomniały mu się czasy rejsów w technikum. Tam też tak do bólu wyrywało wnętrzności. Nigdy nie zapomni sceny, kiedy blady i zielony, wraz z wieloma innym przewieszony przez burtę w Zatoce Biskajskiej, przerwał wymioty, aby w tej agonii śmiać się z bosmana, który wrzeszczał, przekrzykując uderzenia faclass="underline"
– Marynarze wiedzą, co jest najlepsze na taką pogodę? Marynarze oczywiście, kurwa, nie wiedzą! Najlepszy na taką pogodę jest kompot z czereśni, bo w obie strony tak samo smakuje. Niech marynarze to zapamiętają. Poza tym rzyganie to nie jebanie. To trzeba umieć. Który to do cholery rzyga na nawietrznej???
Musiał być chyba tak zielony jak wtedy na statku, ponieważ stewardesa co kilkanaście minut podchodziła do niego i pytała, jak może mu pomóc. Wykorzystywał to jego sąsiad z fotela obok, ogromny Teksańczyk w kowbojskim kapeluszu, którego nie zdjął ani na chwilę. Podczas gdy on umierał, jego sąsiad, jak gdyby nic się nie działo, przy każdej wizycie stewardesy zamawiał alkohol. Czasami próbował go nim częstować. Z przerażeniem i odrazą w oczach odmawiał. Nie mógł wyobrazić sobie większej tortury niż smak whisky w tej sytuacji.
Turbulencje trwały do samego końca, a i lądowanie było okropne. Uderzyli kołami w płytę lotniska tak mocno, że nawet obojętny na wszystko jego mocno już pijany sąsiad zapytał, lekko bełkocząc:
– Wylądowaliśmy czy nas zestrzelili?
Za bramą czekał na niego kierowca wysłany na lotnisko przez uniwersytet w Princeton. Jechali ponad godzinę. Gdy znalazł się w swoim pokoju, zadzwonił natychmiast do profesora i przesunął spotkanie o trzy godziny. Nastawił budzik, zamówił budzenie w recepcji i zaprogramował budzenie w telewizorze. Głośność ustawił na maksymalną. Nie miał siły się rozebrać.
Budził się trzy razy, ale dopiero telewizor wymusił na nim pójście pod prysznic. W gabinecie profesora był kilka minut przed czasem. Znał go dobrze z wcześniejszych spotkań i kongresów. Zdziwaczały starzec o białych włosach. Absolwent uniwersytetu w Zurychu – co z dumą podkreślał, namiętnie nawiązując do Einsteina, który także kończył uniwersytet w Zurychu – tolerujący wszystko oprócz niepunktualności, palenia papierosów i kobiet naukowców. Dokładnie w tej kolejności.
Z nim zawsze mówił po niemiecku, całkowicie ignorując fakt, że jego współpracownicy i asystenci nic z tego nie rozumieli. Podczas każdego spotkania upewniał się, że ich instytut na pewno nie współpracuje «z tymi metabiologami w Harvardzie, którzy ciągle jeszcze nie wiedzą, że wieloryby to ssaki». Za każdym razem – niestety, zgodnie z prawdą – zapewniał go, że na pewno nie współpracują z uniwersytetem Harvarda. Nie dodawał jednak, że jest to ich cel od kilku lat.
Szefem biologii molekularnej w Harvardzie, o czym dowiedział się podczas rautu w trakcie któregoś z kongresów – była eksżona profesora z Princeton. Ponieważ środowisko naukowców to jedno z najbardziej plotkarskich środowisk w ogóle, powiedziano mu szeptem na ucho, że profesor i eks byli małżeństwem dokładnie przez czterdzieści siedem godzin. Od jedenastej rano w sobotę do dziesiątej rano w poniedziałek, bowiem dopiero o tej godzinie otwierają sądy w stanie Massachusetts. Rzekomo dokładnie czterdzieści siedem godzin po ślubie żona profesora, doktor nauk biologicznych, absolwentka paryskiej Sorbony, złożyła pozew o rozwód. On sam nigdy nie spędził z profesorem więcej niż jedną godzinę, ale i to wystarczyło, aby rozumieć jego eks.
Prezentacja w gabinecie profesora – oczywiście po niemiecku – trwała trochę ponad godzinę. Około siedemnastej przewieziono go do centrum komputerowego kliniki Uniwersytetu w Princeton, gdzie miał zainstalować i przetestować demonstracyjną wersję ich programu. Po trzech godzinach pracy, gdy już był bliski zakończenia, wyszedł z sali komputerowej, aby poszukać automatu sprzedającego puszki z colą. Musiał być gdzieś w pobliżu. Na amerykańskim uniwersytecie mogło nie być biblioteki, ale musiał być automat z colą. Z oświetlonego jarzeniówkami centrum komputerowego wyszedł na ciemny korytarz.
– O Boże, ale mnie pan przestraszył! Myślałam, że to jakiś duch. Chodzi pan dokładnie jak Thommy. Przestraszył mnie pan strasznie. On też mnie ciągle straszył.
Odwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził ten głos. Czarna sprzątaczka majaczyła w oddali w ciemnym korytarzu. Wyglądała jak niewolnica z obrazów Teodore'a Davisa, zbierająca bawełnę na plantacjach w pobliżu Nowego Orleanu. Te same na pół centymetra głębokie zmarszczki pod oczami. Te same ogromne białe gałki oczne, pocięte czerwonym liniami naczyń krwionośnych.
– Nie chciałem pani przestraszyć. Szukam automatu z colą. Kto to był Thommy?
– Thommy też ciągle szukał coli. Pracował tutaj wiele lat i nigdy nie pamiętał, gdzie jest automat – odpowiedziała.
– Ja dzisiaj z pewnością też nie zapamiętam. Zaprowadzi mnie pani do automatu i po drodze opowie mi, kto to był Thommy?
– Nie wie pan, kto to był Thommy?! Thommy pracował cztery korytarze dalej. Każdy go znał po tym, jak ukradł mózg Einsteinowi. Zna pan Einsteina, tego amerykańskiego Żyda ze Szwajcarii?
W tym momencie przyjrzał się jej dokładniej. Jeszcze nikt nie nazwał Einsteina «amerykańskim Żydem ze Szwajcarii». Nie umiał określić jej wieku. Zastanawiał się czasami, czy Murzyni też nie mogą określić wieku białych, bo wydają im się zawsze tacy sami. Przypominała mu Evelyn z restauracji w Nowym Orleanie. Ogromna, prostokątna od ramion do ziemi, zwalista, z piersiami jak poduszki, przykrywającymi całą klatkę piersiową od obojczyków po brzuch.
– Jak to ukradł mózg Einsteina? Kto to był Thommy? – dopytywał się zaintrygowany.
Murzynka odstawiła wiadro, z którego przelewała się piana, i usiadła na ławce przy wejściu do toalety.
– Thommy był lekarzem. Ale nikogo nie leczył. Dlatego też nikt go nie szanował. Poza tym nie witał nikogo rano. Witałby pan kogoś radośnie rano, gdyby miał pan dwa trupy do pokrojenia przed i cztery po śniadaniu? Ja go szanowałam. I Marilyn też. Thommy kochał się w Marilyn. Ale wtedy tutaj prawie każdy kochał się w Marilyn. W tamtych czasach kobiety i mężczyźni jeszcze ciągle kochali się w sobie. Marilyn była lekarką na trzecim piętrze. Ja tam nie sprzątałam. Marilyn była bardzo piękna. Czy mogę zapalić przy panu?
Wyjęła puszkę z tytoniem i zaczęła skręcać papierosa.
– Oczywiście, że pani może. A mogłaby pani skręcić jednego dla mnie? Czy w tym automacie na colę jest także piwo?
Znowu zapomniał o przyrzeczeniu z samolotu. Uśmiechnęła się.
– Piwo? Nie. Nigdy. Tutaj na campusie łatwiej kupić kokainę niż piwo.
– Kto to był Thommy i kto to była Marilyn? – zapytał, siadając obok niej na ławce.
Ponieważ była tak duża, że zajmowała prawie całą ławkę, musiał siedzieć przytulony do niej. Podała mu skręconego papierosa. Siedzieli w ciemnym korytarzu, paląc papierosy. Dwa żarzące się punkty. Było cicho, tylko jej niski głos brzmiał niesamowicie w tej ciemności i przy akustyce tego korytarza.