Выбрать главу

Potem odeszła moja matka. Nikt nie wie, jak to się stało. W drodze promem z Wyspy do Calais wypadła za burtę. Nigdy nie znaleziono jej ciała. Znaleziono natomiast w szkatułce jej sypialni testament spisany dokładnie na tydzień przed tą podróżą oraz jej ślubną obrączkę przeciętą piłką do metalu na połowę.

Po pewnym czasie smutek byt tak wielki, że nie mogłam sobie poradzić ze wstawaniem rano. Miałam endogenną depresję. Wtedy najbardziej pomógł mi prozac. Mała zielono-biała tabletka z czymś magicznym w środku. Pamiętam, jak Eljot próbował objaśnić mi magię działania prozacu. Tłumaczył ją jak sztucz­kę z kartami do gry. Kartami były jakieś neuroprzekaźniki w synapsie. Nie zrozu­miałam tego do końca. Ale wiem, że to działa. Mój psychiatra też to wiedział.

Wiesz, że najwięcej ludzi w depresji popełnia samobójstwo właśnie wtedy, gdy prozac zaczyna działać i są na najlepszej drodze do wyleczenia? W praw­dziwej depresji jesteś tak bardzo bez napędu, że nawet przeciąć żył ci się nie chce. Chodzisz lub leżysz jak w zastygającym betonie. Gdy prozac zaczyna działać, masz nareszcie siłę, aby skombinować żyletkę i iść do łazienki. Dlate­go prozac ci na samym dnie powinni brać w klinice i najlepiej będąc przywiąza­nym skórzanymi pasami do łóżka. Aby nie móc iść przez kilka dni samemu do łazienki. Ale można zmylić czujność sanitariuszy i wejść na dach kliniki.

Po prozacu mój psychiatra powiedział mi, że muszę «zrobić praktyczną retrospekcję» i pojechać do Polski. Taki psychoanalityczny eksperyment, aby skrócić leżenie na kozetce.

To było w maju. Przyleciałam w niedziele. Miałam dokładny plan «praktycz­nej retrospekcji» na całe 7 dni: Warszawa, Żelazowa Wola, Kraków, Oświęcim. To był jednak tylko plan. W Warszawie byłam prawie wyłącznie w hotelu bliskotakiego pomnika, przy którym stali cały czas wartownicy. Każdego ranka po śniadaniu zamawiałam taksówkę i jechałam do Żelazowej Woli. Siadałam na ławce przy dworku, słuchałam Szopena.

Czasami nie płakałam.

W Żelazowej Woli byłam codziennie. Z wyjątkiem czwartku. W czwartek, gdy jechałam tam jak co dzień taksówką, w radiu ktoś wymówił jego imię. Ka­załam taksówkarzowi zawrócić i jechać do Wrocławia.

W dziekanacie przez godzinę szukali kogoś, kto mówiłby po angielsku. A gdy już znaleźli, to jakaś miła pani powiedziała mi, że Eljot wyjechał do Nie­miec i że na pewno nie wróci, bo przecież «nikt nie jest taki głupi, żeby wracać».

Jak on mógł wyjechać do Niemiec? Po tym, co Niemcy zrobili w obozie z jego ojcem?!

Ta miła pani w dziekanacie nie znała jego adresu. Zresztą nie chciałam go mieć. Tego samego wieczoru byłam znowu w Warszawie. Miałam za sobą retrospekcję. Psychiatra nie miał racji. Wcale mi to nie pomogło.

Może wiesz, jakim prawem, jakim cholernym prawem Eljot założył, że nie byłabym w tym kraju szczęśliwa? Bo co? Bo domy szare, bo tylko ocet w skle­pach, bo telefony nie działają, bo papier toaletowy, którego nie ma, bo szklanki od wody sodowej są na pordzewiałych łańcuchach? Dlaczego mnie nie zapytał, czego ja tak naprawdę potrzebuję w życiu? Ja przecież w ogóle nie dzwonię. Nie piję wody sodowej, a octu używam do wszystkiego, nawet do fish'n'chips.

Nie! On się nawet nie pofatygował, aby mnie zapytać. Ten, który pytał mnie o wszystko, łącznie z tym, «jakie to uczucie, gdy tampon od krwi pęcznieje w tobie».

Położył rękę na jednym z tych swoich dwóch serc i wyjechał. A ja przecież mogłabym z nim kopać studnie, gdyby się okazało, że tam, gdzie mnie zabie­ra, nie ma jeszcze wody.

Potem nawet świat, który nas rzekomo rozdzielił, przestawał być już podzie­lony. Nadeszły takie lata, że wieczorem kładłam się spać, a w nocy jakiś kraj zmieniał system polityczny.

Londyn miał dla mnie za duże ciśnienie. Aby to wytrzymać, trzeba było być hermetycznym. Inaczej wszystko uleci z ciebie. To czysta fizyka. Nie umiałam być aż tak szczelna. Łatwiej jest, gdy we dwójkę «trzyma się pokrywę». Ja nie potrafiłam nie być sama. Gdy nawet komuś pozwalałam zasypiać obok siebie, to wychodziło zawsze na to, że to ja muszę trzymać dwie pokrywy. Poza tym mnie było z definicji trudniej. Ja przecież jestem ze wsi. Dublin tego nie zmienił. Wyspa zawsze była wsią. Wsią na klifie. Najpiękniejszą, jaką znam. Ale nie chciałam wrócić na Wyspę. Potem okazało się, że wcale nie musiałam.

Kiedyś po operze i po kolacji, która była niczym innym, tylko rozdzielaniem przy kawiorze «resztek» jakieś mniejszego banku pomiędzy dwa większe ban­ki, dyrektor jednego z większych banków zapytał mnie – otrzymałam zaprosze­nie, byłam bowiem «dobrze zapowiadającą się analityczką giełdową młodegopokolenia», co w przekładzie na język powszechnie w banku zrozumiały ozna­czało, że mam najlepszy biust w dziale papierów wartościowych – czy ja też mieszkam w Nottinhg Hill. Gdy odpowiedziałam żartem, że nie stać mnie na mieszkanie w Nottinhg Hill, uśmiechnął się, pokazując nieskazitelnie białe zęby, i odpowiedział, że to się z pewnością wkrótce zmieni, ale teraz to i tak nie ma znaczenia, on bowiem «zawsze mieszka w pobliżu, gdziekolwiek pani miesz­ka». Zrozumiałam to dokładnie. Nawet spodobała mi się ta odpowiedź. Byt wprawdzie Francuzem, ale mówił, co jest absolutnym wyjątkiem, po angielsku z amerykańskim akcentem. Podobało mi się w nim także to, że choć był w tym całym bankowym przedsięwzięciu najważniejszy, w odróżnieniu od wszystkich innych był milczący przez cały wieczór. Poza tym pocałował mnie w rękę na powitanie. Wyszliśmy z tej kolacji razem.

Mieszkał w Park Lane Hotel. Był impotentem. Żaden mężczyzna po Eljocie nie był tak czuły, jak on tego wieczoru. Nie było go, gdy rano obudziłam się w jego łóżku. Po tygodniu zapytano mnie, czy nie chciałabym poprowadzić «strategicznie ważnego oddziału naszego banku w Nottinhg Hill». Nie chcia­łam. Zadzwoniłam do niego po lunchu i zapytałam, czy nie ma jakiegoś «strate­gicznie ważnego oddziału» w Surrey. Surrey jest jak Wyspa, tylko że na lądzie. Tego samego wieczoru przyleciał z Lyonu, aby powiedzieć mi przy kolacji, że «jest oczywiście taki oddział, jest od dzisiaj». Gdy po drinku przy barze poszli­śmy do jego pokoju w Park Lane, stał tam najlepszy odtwarzacz płyt kompak­towych, jaki można kupić w ciągu kilku godzin w Londynie. Obok, w 4 rzędach, stało kilkaset płyt z muzyką poważną. Kilkaset.

Ja myślę, że on mnie kocha. Jest delikatny, wrażliwy, wpatruje się w moje oczy z takim smutkiem. Nie przepada za muzyką, ale przywozi mi wszystko, co utalen­towana muzycznie asystentka działu reklamy jego banku wynajdzie na całym świecie w firmach fonograficznych specjalizujących się w produkcji płyt z muzyką poważną. Czasami mam płyty, zanim znajdą się one w sklepach w Europie. Potra­fi przylecieć z Lyonu, spotkać się ze mną na lotnisku i zabrać mnie na koncert do Mediolanu, Rzymu lub Wiednia. Czasami po koncercie nie idziemy nawet do żad­nego hotelu. On wraca do Lyonu, a mnie wsadza w samolot do Londynu.

W trakcie koncertu ściska i całuje cały czas moje dłonie. Nie lubię tego. Koncert Karajana to nie film w zaciemnionym kinie. Ale pozwalam mu to robić. To dobry mężczyzna.

Nie chce nic specjalnego ode mnie. Mam tylko mówić, jak bardzo go pra­gnę. Nic więcej. Czasami opowiada mi o swoich córkach i żonie. Wyciąga port­fel i pokazuje mi ich fotografie. Dba o mnie, jest dobry. Dostaję trzy razy w tygo­dniu bukiety kwiatów od niego. Czasami przynoszą nawet w nocy.

Nie powiedziałam mu, że lubię purpurowe róże. To jest dla mnie zbyt osobiste.

Mogłabym prowadzić ten bank w Camberley. Już od jutra rana. Wystarczył­by jeden telefon. Ale nie chcę. Wolę być «dobrze zapowiadającą się analityczką giełdową» i nie mieć żadnej odpowiedzialności.

Gram coraz lepiej na fortepianie. Dużo podróżuję. Mam w Camberley stary dom z ogrodem pełnym purpurowych róż. Gdy nie mam wizyty z Lyonu, spoty­kam się w weekendy w Londynie z moimi przyjaciółmi z kolczykami w uszach i robimy zwariowane rzeczy. Odwiedzam Wyspę.

Jeżdżę też raz w roku na spotkania naszego roku do Dublina. Zawsze w drugą sobotę maja. W Dublinie nocuję w Trinity College. Praktycznie nic się tam nie zmieniło, odkąd Eljot stamtąd wyjechał. Ale w Trinity nie zmienia się nic od XIX wieku. W nocy w sobotę uciekam ze spotkania naszego roku i idę kory­tarzami pod to biuro, gdzie on wtedy pracował. Teraz jest tam magazyn. Ale drzwi są takie same. Postoję sobie tam trochę. Wtedy też wiele razy stałam. Ale raz odważyłam się zapukać. To było trochę innej nocy niż ta dzisiejsza. Dokład­nie 12 lat temu. Wtedy jego urodziny kończyły się, a nie rozpoczynały.

Potem wracam i zatrzymuję się przy tej sali wykładowej, gdzie światła za­palały się i gasły z takim hukiem, gdy on opierał się plecami o wyłącznik, a ja klęczałam przed nim. Nie można tam teraz wejść. Ale wszystko widać przez tę porysowaną szybkę w drzwiach. Potem wracam na spotkanie roku i się upi­jam.

Ostatnio czuję się bardzo samotna. Będę miała dziecko. Czas najwyższy mieć dziecko. Mam już przecież 35 lat. Poza tym chcę mieć coś swojego. Coś, co będę kochać. Bo ja tak naprawdę najbardziej w życiu chcę kogoś kochać.

Wysłałam kilka dni temu e-mail do The Sperm Bank of New York, najlepsze­go banku spermy w USA. Oni są najbardziej dyskretni, robią najlepsze testy genetyczne i mają najbardziej kompletne katalogi. Za miesiąc lecę na spotka­nie z ich genetykiem. W zasadzie to tylko formalność. Chciałabym, aby to była dziewczynka. Wysłałam im swój profil. Nie wyobrażasz sobie, ilu dawców ma IQ ponad 140! Ponadto dawca ma być z «muzycznie uzdolnionego otoczenia», ma mieć doktorat i pochodzić z Europy. Przysłali mi listę nazwisk ponad 300 dawców. Wybrałam tylko tych z polskimi nazwiskami.

Zastanawiałam się, jakie naprawdę oczy miał Eljot. On mówił mi, że szare. Ja zawsze widziałam zielone. Gdy wybrałam zielone oczy i dołożyłam doktorat z nauk ścisłych, zostało mi 4 dawców. Ostatecznie zdecyduję się na jednego z nich po rozmowie z genetykiem w Nowym Jorku.

Robi się rano. Dzisiaj jest niedziela. 30 kwietnia. To taki szczególny dzień. Mam na ten dzień dwa specjalne kieliszki. Ale to dopiero na wieczór. Wieczo­rem posłucham «Cyganerii» Pucciniego, zapalę cygaro, które przywiozłam so­bie z Dublina, i napiję się najlepszego szampana. W przerwie między pierw­szym i drugim aktem.