Выбрать главу

Zabrał rano z firmowej kuchni kilkanaście puszek coli i zamknął się w biurze, nie pokazując się nikomu na oczy. Programował. Chciał skończyć do południa ten fragment programu, który obiecał wysłać do Warszawy. Jego instytut współpracował z Uniwersytetem Warszaw­skim. To był jego pomysł, aby wciągnąć Warszawę do jednego z ich projektów. Dzięki temu wysyłał legalnie oprogramowanie, które kupo­wali w USA, także do Warszawy, wspólnie z nimi publikował, a także, co było dla niego szczególnie ważne, jeździł tam od czasu do czasu z wykładami. Odkąd zrobił habilitację w Polsce, zależało mu, aby nie przestać być obecnym, przynajmniej naukowo, w kraju, mimo że od kilkunastu lat pracował i mieszkał w Monachium.

To młody doktorant z Warszawy podsunął mu pomysł, aby zainsta­lował w swoim komputerze program, który robił ostatnio furorę w Internecie. Napisany przez dwóch studentów z Izraela i – jak prawie wszystko najlepsze w Internecie – bezpłatny, pozwalał na bezpośredni, rzeczywiście bez opóźnień, kontakt pomiędzy osobami podłączonymi do Sieci w tym samym czasie. To nie przypadek, że ten doktorant napi­sał Sieć wielką literą. Internet stawał się powoli czymś kultowym. Szczególnie dla młodego pokolenia. Nazywanie tego po prostu siecią komputerową, jak jakiegoś nieznaczącego zwojowiska kabli w banku lub w urzędzie, odbierało Internetowi mistyczny urok czegoś, co łączy absolutnie ponad wszystkimi podziałami.

Dobra, niech będzie Sieć – pomyślał. On ma już dawno poza sobą ten cały kult. Używa tej Sieci przez wielkie S od czasów, gdy Internet był absolutnym wtajemniczeniem, intelektualną Kamasutrą, a nie klikaniem myszą po kolorowych, najczęściej niebieskich, napisach lub obrazkach. Ale program polecany przez doktoranta był naprawdę inte­resujący. Nazywał się ICQ. Autorzy wykorzystali transkrypcję angiel­skich liter I, C, Q jako identyczną z angielskim zdaniem I seek you, co oznacza «szukam cię». Ludzie mający w swoich komputerach program ICQ – i oczywiście podłączeni do Sieci – znajdowali się nawzajem wła­śnie dzięki ICQ. Na swoich komputerach tworzyli listę przyjaciół, któ­rych poszukiwali, a ICQ dawał im znać, czy ci przyjaciele także są aku­rat teraz, w tym momencie, podłączeni do Internetu. To tak, jak gdyby wejść do sali, rozejrzeć się i wiedzieć, kto z przyjaciół akurat się tam znajduje. Tyle że salą był cały świat. Nie odgrywało żadnej roli to, że ktoś jest w Sydney, inny w Dublinie, a jeszcze inny niemal za rogiem – w Krakowie lub Gdańsku. To chyba właśnie było najbardziej kultowe w Internecie. Wszystko wydawało się za rogiem.

ICQ melduje obecność przyjaciół i pozwala wymieniać z nimi wia­domości. Bez opóźnień. Natychmiast. Taka rozmowa z użyciem kla­wiatury. Wysyłanie krótkich e-maili, które natychmiast docierają. To faktycznie symuluje rozmowę.

Ale ICQ to nie tylko wymiana krótkich wiadomości. To o wiele więcej. To na przykład Chat. Angielskie słowo, które przyjęli nawet Francuzi, dla których komputer nie nazywa się komputer. Ale Chat przyjęli, bo Chat można tylko tak nazwać, aby to znaczyło, co znaczy. Znaczy «pogawędka», ale w Internecie jest to autentyczna rozmowa. Bez granic. W przypadku ICQ polega to na tym, że ekran komputera dzieli się na dwie części. Rozmówcy dostają po połowie ekranu i piszą swoje teksty. Każdy widzi proces pisania drugiego. Jego nerwowość, jego błędy, jego oczekiwanie. Może to nie to samo, co drżenie głosu, ale to też jest emocjonalne. I na dodatek nie można się z niczego wycofać. Niczemu zaprzeczyć prostackim «ja tego przecież nie powiedzia­łem». Wszystko jest zarejestrowane. Można wrócić na początek ekranu i zacytować wszystko. A na końcu przebieg Chatu można zapisać na dysku komputera, wydrukować lub nawet przesłać jako e-mail na do­wolny adres w świecie. Dlatego Chat jest dla wielu rozmową ostatecz­ną. Autoryzowaną z definicji. Jak zapis zeznania lub nagranie wywiadu. Każde wyznanie, każde kłamstwo, każda obietnica może być przywołana ponownie. Poza tym, aby rozpocząć Chat, można być gdziekolwiek. Wystarczy komputer, Internet i program, który taki Chat umożliwia. Takim programem jest na przykład ICQ. Są także inne. Wiele innych. Odległość nie gra roli. Sygnały w Sieci rozchodzą się z prędkością światła.

Pomysł ICQ był genialny. Wszystkie genialne pomysły biorą się z najprostszych podstawowych potrzeb. Tutaj potrzebą podstawową był nieograniczony kontakt. Gdy okazało się, że można pokonać odległość dzięki Internetowi, coś takiego jak ICQ było tylko kwestią czasu. Bo ludzie od początku lubili się kontaktować.

Doktorant z Warszawy także chciał mieć z nim stały kontakt, więc podsunął mu ten pomysł z ICQ. Gdy potrzebowali omówić status pro­jektu, najnowsze pomysły, błędy w programie, ale także pogodę w Warszawie i ceny piwa w Monachium, otwierali po prostu Chat na ICQ i rozmawiali.

Kontakt taki był niezbędny, pisali bowiem razem jeden program. To znaczy, każdy z nich pisał inny jego kawałek. Ustalili na początku, jak złożą te dwa kawałki, żeby wszystko funkcjonowało. Teraz tylko tak pisze się duże programy. Każdy robi jeden klocek i potem się to składa razem. Wcale nie potrzeba się widzieć ani nawet znać, aby zrobić dobre klocki i dobrze je potem złożyć. Internet wystarczył. Pamiętał, jak z za­ciekawieniem czytał o wspólnym projekcie inżynierskim prowadzonym przez firmę Mercedes-Benz. Projekt był realizowany w Japonii, na za­chodnim wybrzeżu USA i w Niemczech. Grupa w Japonii zaczynała programować. Gdy kończyła pracę, do swoich biur po śniadaniu przy­chodzili Niemcy, a gdy oni szli do domów, wszystko przejmowali programiści w Kalifornii. Każdy wysyłał wyniki swojego dnia pracy w całości Internetem następcom: Japończycy Niemcom, Niemcy Ame­rykanom, Amerykanie Japończykom. W ten sposób praca nad projek­tem w Mercedes-Benz trwała przez całą dobę.

On testował swoją część na firmowym dużym komputerze. Kilkaset metrów kabla łączyło komputer na jego biurku z dużym, szybkim komputerem znajdującym się w klimatyzowanej hali niedaleko ich instytu­towej kuchni. Gdyby doktorant z Warszawy chciał uruchomić swój «kawałek» na ich monachijskim komputerze, potrzebowałby tylko bar­dzo długiego kabla. Na dobrą sprawę nic więcej. Takiego kabla jednak nie trzeba było nawet ciągnąć. On już istniał. Internet.

Doktorant w Warszawie nie musiał zresztą nic uruchamiać w Mona­chium. Testował swoją część w Warszawie i po prostu przysyłał goto­wą, używając jednej z kolejnych możliwości ICQ. To samo robił on po przetestowaniu swojej części. Ale tylko do czternastej. Potem budziło się wschodnie wybrzeże USA i Internet «zwalniał». Szczególnie było to widać, gdy porównywało się czas dostępu do stron internetowych WWW. Ameryka zaraz po przebudzeniu włączała swoje modemy, za­czynała czytać e-maile z nocy i poranną internetową prasę i otwierać swoje Chaty.

Dzięki Internetowi i ICQ miał wrażenie, że człowiek z Warszawy jest w sąsiednim biurze i nie odwiedzają się tylko z braku czasu lub le­nistwa. Dzień pracy zaczynali razem na ICQ, ustalali plan kontaktów i pozostawali non stop w Sieci. To się nazywało być online. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednemu z nich przyszło coś ważnego do gło­wy i zapragnął poinformować natychmiast partnera.

Dzisiejszego poranka chciał być jednak zupełnie sam w biurze. Zdał sobie nagle sprawę, że zupełnie sam oznaczało także wszystkich na je­go liście ICQ. Nagle realni ludzie z pokojów obok byli tak samo nie­chętnie widziani jak i ci wirtualni. To, że byli w Warszawie, San Diego, Bazylei, Dublinie czy Hamburgu, nie grało większej roli. Mogli prze­cież w każdej chwili zapytać: «Jakub, jak się dzisiaj czujesz?».

Często zresztą pytali. On nie chciał odpowiadać dzisiaj na takie py­tania. Głównie dlatego, że musiałby się zastanawiać nad odpowiedzią. Pracując, nie zastanawiał się nad niczym innym, tylko nad tym, co pi­sał. Przede wszystkim nie musiał zastanawiać się nad sobą.

Nie miał jednak wyboru. Nie mógł wyłączyć ICQ. Byli w ważnej fazie projektu i obiecał w Warszawie, że będzie bezwzględnie do dys­pozycji. Wlogował się więc rano do ICQ – licząc, że nikt dzisiaj nie bę­dzie na tyle miły, aby interesować się jego samopoczuciem. I prawie mu się udało. Do 16.30 zostawiono go w całkowitym spokoju. Dopiero wtedy w dolnym prawym rogu ekranu jego monitora zaczął mrugać symbol w postaci małej żółtej karteczki. Znak, że ktoś na ICQ przesłał mu wiadomość i najprawdopodobniej oczekuje odpowiedzi. Podniósł do ust puszkę z colą i kliknął w żółtą karteczkę.

Jestem jeszcze trochę zakochana resztkami bezsensownej miłości i jest mi tak cholernie smutno teraz, że chcę to komuś powiedzieć. To musi być ktoś zupełnie obcy, kto nie może mnie zranić. Nareszcie przyda się na coś ten cały In­ternet. Trafiło na Ciebie. Czy mogę Ci o tym opowiedzieć?

Przez chwilę czuł się jak ktoś, kto niechcący przeczytał list adreso­wany do kogoś zupełnie innego. Musiał się upewnić, czy to naprawdę do niego. Jeśli tak, to chciał także wiedzieć, dlaczego akurat do niego. Napisał:

Czy Pani jest pewna, że to mnie chce obdarzyć takim zaufaniem? Jeśli tak, jak to się stało, że trafiła Pani akurat do mnie?

W tym momencie ona otworzyła Chat.

ONA: Słuchaj, Ty jesteś Jakub, jesteś Polakiem i mieszkasz od kilkunastu lat w Monachium, prawda? Wybrałam Ciebie, bo jesteś wystarczająco anonimo­wy, wystarczająco daleko i jesteś wystarczająco długo w Niemczech. Gwaran­tuje mi to, że nie zrobisz mi żadnej niespodzianki. Czy chciałbyś, abym także zawracała się do Ciebie per Pan? Będzie mniej kameralnie i intymnie. Ale jeśli chcesz...

ON: Mogła to wiedzieć! Rejestrując się do ICQ, trzeba było podać kil­ka danych. To, co ona podała, zgadzało się dokładnie z tym, co on wpi­sał w formularze rejestracyjne. ICQ pozwalało z pewnością przeszuki­wać bank danych swoich subskrybentów według najróżniejszych kryteriów. W ten sposób znalazła go sobie.

Była prowokująco bezpośrednia. Właśnie tak. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego dnia. Odpisał:

W zasadzie najwięcej niespodzianek światu zgotowali Niemcy, ale nie za­mierzam ich usprawiedliwiać. Oczywiście, że możesz mi mówić per ty. Nawet jeśli masz dopiero 13 lat.

ONA: Powiedz mi tylko, jakie masz wykształcenie. To nie arogancja. To tylko ciekawość. Chciałabym mieć z Tobą wspólną częstotliwość.