Выбрать главу

ON: To przestawało być prowokująco bezpośrednie. To zaczynało być bezczelne. Trudno mu było uwierzyć w szczerość tego jej «to nie arogancja». Jeśli miała na celu go sprowokować, to się jej udało. Ner­wowo zaczął pisać:

Wykształcenie? Normalne. Jak każdy. Magister matematyki, magister filozo­fii, doktor matematyki i doktor habilitowany informatyki.

ONA: Boże! Ale trafiłam! Czy Ty jesteś przed siedemdziesiątką? Jeżeli tak, to wspaniale. Masz doświadczenie. Wysłuchasz mnie i doradzisz, prawda?

ON: Uśmiechnął się. Jak to się teraz nazywa – myślał – po angielsku self-conscious, po niemiecku selbstbewusst, a po polsku? Egocen­tryzm? Nie. To zbyt pejoratywne. Pewność siebie i skupienie się na swoich potrzebach? Tego chyba po polsku nie da się tak dobrze jak po niemiecku i angielsku określić jednym słowem.

Jeśli to jest smutne, to nie wysłucham. Podejrzewam, że jest. Jestem przed siedemdziesiątką. Ale mimo to nie opowiadaj mi, proszę, nic smutnego dzisiaj. Nawet nie próbuj. Napisz e-mail na adres Jakub@epost.de. Daję sobie radę ze smutkiem przeciętnie w 24 godziny. Dzisiaj doradziłbym Ci tylko wyjścia osta­teczne, chemię lub alkohol. Jutro natomiast przeczytam z uwagą Twój e-mail i doradzę.

Zresztą Ty nie potrzebujesz rad. Ty po prostu musisz to komuś opowie­dzieć, podzielić to na dwóch, a Twój psychoterapeuta nie ma dzisiaj czasu lub jest na urlopie.

ONA: Myślisz, że psychoterapeuta może przydać się Słowianom? Przecież oni i tak wszystko zawsze wiedzą lepiej. Poza tym mam wrażenie, że wszyscy psychoterapeuci w Polsce albo piszą książki, albo zakładają wydawnictwa, albo są na etatach w telewizji lub w radiu. Czy Ty ciągle jesteś jeszcze Słowianinem?

ON: Chyba już nie jestem. Nie piję wódki, jestem punktualny, dotrzymuję sło­wa i nie organizuję powstań. Ale psychoterapeutę miałem już nawet w Polsce. Jednak to było tak dawno, że nazywano go wtedy psychiatrą, a zakładanie wy­dawnictw było karane bardziej dotkliwie niż pędzenie bimbru.

ONA: l pomógł Ci ten psychiatra?

ON: Sam psychiatra nie. Ale to, co usłyszałem w jego poczekalni, pomogło mi ogromnie.

ONA: Miałeś chory rozum czy duszę?

ON: Chwileczkę! Tak nie będzie! Zapukała sobie panienka w monitor jego komputera jak obcy do drzwi i zaczyna przesłuchiwać go z bio­grafii. Nie zdążył zareagować, ponieważ nadeszła kolejna jej wiado­mość.

ONA: Wiem. Posuwam się za daleko. To przez tę wirtualność. Mam uczucie, że fakt, iż jesteśmy tak bardzo anonimowi, pozwala mi pytać o rzeczy, o które nie zapytałabym nigdy, gdybym poznała Cię w pociągu lub kawiarni. Wybacz.

ON: Miała rację. Internet był taki. Przypominał trochę konfesjonał, a rozmowy – rodzaj grupowej spowiedzi. Czasami było się spowiedni­kiem, czasami spowiadanym. To czyniła ta odległość i ta pewność, że zawsze można wyciągnąć wtyczkę z gniazdka.

Nic tutaj nie rozprasza. Ani zapach, ani wygląd, ani to, że piersi są zbyt małe. W Sieci obraz siebie kreuje się słowami. Własnymi słowa­mi. Nigdy się nie wie, jak długo wtyczka będzie w gniazdku, więc nie traci się czasu i od razu przechodzi do rzeczy, i zadaje naprawdę istot­ne pytania. Zadając je, tak do końca chyba nie oczekuje się zupełnej szczerości. Tego ostatniego nie był jednak całkiem pewien. Dlatego za­wsze odpowiadał szczerze. «Jeżeli nie wiesz, co odpowiedzieć, mów prawdę» – nie wie, który filozof to doradzał, ale na pewno miał rację. Poza tym on nie miał zbyt wiele doświadczenia. Oprócz tych z dokto­rantem z Warszawy nie prowadził dotychczas takich wirtualnych roz­mów. Odpisał:

Myślisz, że chory rozum można odróżnić od chorej duszy? Pytam z cieka­wości. Ja miatem chore wszystko. Każdą pojedynczą komórkę. Ale to już minęto. Może nie jestem całkiem zdrowy, ale z pewnością jestem uleczony.

ONA: Wiesz, że mnie wzruszasz? Nie wiem jeszcze dokładnie dlaczego, ale wzruszasz mnie. Muszę teraz iść do domu. Cieszę się, że mogę do Ciebie na­pisać. Napiszę. Do jutra.

ON: Uważaj na siebie. Masz ładne imię.

Bez ostrzeżenia zakończyła ten Chat. Odłączyła się od Internetu. Była offline. Zniknęła tak samo bez zapowiedzi, jak się pojawiła. Nie przeczytała już tej ostatniej wiadomości. Patrząc w ekran monitora, po­myślał, że nagle zrobiło się jakoś pusto i cicho bez niej. W dolnym prawym rogu znowu migotała żółta karteczka. Kliknął w nią, mając na­dzieję, że jednak wróciła. W pewnym sensie tak było. Choć nie ona osobiście. Zostawiła jedynie na serwerze ICQ prośbę do niego:

Dopiszesz mnie, proszę, do listy Twoich przyjaciół? Na razie tylko do tych na liście ICQ.

Zamyślił się. Poczuł się, gdy ona tak nagle opuściła ten Chat, jak ktoś, komu przerwano w pół słowa. W większości rozmów – w realnym życiu – to on decydował, o czym się rozmawia i o tym, kiedy lub jak skończyć rozmowę. Tutaj miał wrażenie, że w trakcie tej internetowej zaczepki to ona miała kontrolę nad wszystkim, W ciągu kilku minut wydobyła z nie­go to, czego nie powiedziałby nikomu, kto nie jest jego przyjacielem. Dlatego dziwił się sobie. Z drugiej strony cieszył się na jutro.

Wrócił do swojego programu. Doktorant z Warszawy dał znać, że nowa wersja jego części czeka na niego, gotowa do testów. Testował ją i komentował do późnego wieczora, ale mimo to nie skończył wszyst­kiego. Otworzył po raz ostatni ICQ i wysłał do Warszawy wiadomość, że dostaną jego raport nie później niż jutro w południe. Gdy doktorant z Warszawy przyjdzie rano do biura i uruchomi swoje ICQ, zobaczy natychmiast tę wiadomość.

Przez chwilę patrzył na listę imion swoich przyjaciół na 1CQ. Na sa­mej górze, jako pierwsze, było jej imię. Myślał o niej i miał dziwne wra­żenie, że dzisiaj po południu w jego życiu dokonała się jakaś zmiana.

Jego oczy łzawiły, gdy wyłączał komputer przed wyjściem do do­mu. Włożył kurtkę i zjechał windą na dół. Chciał jeszcze pójść pod wia­dukt na autostradzie i przepchać do instytutu swój skuter. Stał tam, oszroniony, pod ścianą wiaduktu. Ciągle czuć było smród spalenizny. W świetle reflektorów nadjeżdżającego samochodu zauważył, że po drugiej stronie do krawędzi chodnika podbiega dziewczyna, rozpinając futro. Pod futrem była naga. Samochód przejechał, nie zwalniając.

Rozpoznał ją. Ta Rumunka! W jednej chwili poczuł obrzydzenie i nienawiść. Przyśpieszył kroku, ze złością pchając swój skuter. Prawie biegł.

ONA: Wcale nie musiała teraz iść do domu. Była umówiona ze swo­im mężem dopiero na 17.00. Gdyby jednak została i rozmawiała z Ja­kubem dłużej, nie zdążyłaby zrobić tego, co spontanicznie przyszło jej do głowy. Nagle zapragnęła dowiedzieć się o nim jak najwięcej.

Otworzyła na swoim komputerze stronę umożliwiającą przeszuki­wanie Internetu. W pole zapytania wpisała jego imię i nazwisko. Do­kładnie tak, jak on je wpisał na karcie informacyjnej ICQ. Wyszukiwarka pokazała 28 adresów stron internetowych, które minimum raz zawierały jego imię i nazwisko. Zaczęła otwierać jedną po drugiej.

Większość była po prostu odnośnikami do jego publikacji lub refe­ratów, które wygłosił w trakcie konferencji naukowych w najróżniej­szych egzotycznych miejscach. Zawsze zastanawiała się – i teraz także – dlaczego o problemach naukowych najlepiej dyskutuje się akurat w Honolulu, na francuskiej Riwierze, w Nowym Orleanie, na Maderze, w Singapurze lub w australijskim Cairns przy wielkiej rafie koralowej. Widocznie nawet naukowcy muszą mieć coś ciekawego na popołudnie. A może chodzi o ich żony, które nie chcą już więcej obradować w tym nudnym Paryżu.

Trzy pierwsze publikacje były w języku polskim. Pochodziły z cza­sów, gdy jeszcze mieszkał w Polsce i pracował we Wrocławiu, na uni­wersytecie. Reszta po angielsku i ukazała się głównie w USA. Nie umiałaby powiedzieć, czego dotyczyły. Jej wystarczyło wiedzieć, że zajmował się pisaniem programów do zastosowań w genetyce. Próbo­wała zrozumieć jeden z krótszych artykułów, ale dała sobie spokój, gdy tylko zauważyła, że w słowniku wyrazów obcych, który miała w biu­rze, nie ma większości użytych w tekście terminów.

Z krótkiej notki biograficznej wynikało wyraźnie, że naprawdę miał wszystkie te tytuły «jak każdy» i że można by nimi obdarować spokoj­nie cztery osoby. Poza tym na podstawie dat wydania tych trzech pol­skich publikacji bez trudu obliczyła, że nie może mieć jeszcze 40 lat.

Strona z listą jego publikacji, stanowiąca coś w rodzaju elektronicz­nego życiorysu naukowego, zawierała tylko jeden osobisty akcent. Po tytule pierwszej publikacji w języku polskim umieścił odnośnik do stopki. Wyświetlany małą niewyraźną czcionką tekst zawierał następu­jącą informację:

Publikacja ta jest wynikiem badań w ramach mojej pracy magister­skiej. Żadna inna moja publikacja nie jest dla mnie tak ważna jak ta. W całości dedykuję ją Natalii.

Przeczytała ją kilkakrotnie. Ten mężczyzna, którego zaczepiła pół godziny temu w Internecie, zaczynał ją zdumiewać. Właśnie tak. Zdu­miewać. Mało kto przyzna się, że jest pełen smutku. Prawie nikt, że był chory psychicznie. Przy tym był tak genialnie mądry. I potem to tutaj. Najpierw jakieś «sekwencje genów», jakaś «optymalizacja algorytmów nieliniowych», jakaś «rekursja drugiego rzędu», a na końcu to roman­tyczne «w całości dedykuję ją Natalii». Zna go 30 minut, a już przyłapa­ła się na tym, że jest zazdrosna o jakąś kobietę.

Wyciągnęła kartkę z adresem e-mailowym, który jej podał. Jakub@epost.de. Zaczęła pisać. Kilka minut później zadzwonił telefon. Jej mąż czekał w samochodzie na dole.

– Słuchaj – powiedziała – idź na piętnaście minut do tej kawiarni po drugiej stronie ulicy. Muszę jeszcze coś bardzo ważnego skończyć.

Miała dziwne wrażenie, że ten e-mail do niego, właśnie teraz, jest bardzo ważny.