Выбрать главу

Janusz Leon Wiśniewski

S@motność w Sieci. Tryptyk. Z Życia Pewnej Książki: Na Granicy Fikcji I Rzeczywistości

5 września 2001 roku wydawnictwa Czarne oraz Prószyński i S-ka wspólnym wysiłkiem „wstawiły” „S@motność w Sieci” do księgarń w całej Polsce. Od tego dnia książka zaczęta żyć swoim życiem. Dla jednych stała się niepowtarzalna, jedyna i kultowa, dla innych kultowe stało się jej krytykowanie. Dyskutowano o niej na seminariach polonistów na uniwersytetach, pisano o niej prace maturalne, odwoływano z jej powodu śluby, uczono się z niej genetyki, czytano ją w radiu, nakręci się na jej podstawie film. Małgorzata Domagalik nazwała ją patetycznie „miłosnym modlitewnikiem XXI wieku” i spotkała mnie z jej powodu na oczach kilku milionów ludzi z Grażyną Szapołowską w telewizji, a Piotr Bratkowski – wtedy, we wrześniu 2001, z „Gazety Wyborczej” – poeta i ceniony przeze mnie krytyk literacki nie zostawił na mnie suchej nitki, pisząc żarliwą krytykę „Samotności…” na trzech szpaltach swojej gazety. Nawet nie wie, jak bardzo zabolały mnie jego słowa, ale nie wie także, jak bardzo mnie wyróżnił, poświęcając tuż przed Targami Książki w Warszawie całe trzy szpalty jednej książce. I to nie książce autorstwa jakiegoś prawdziwego literata, cokolwiek to znaczy, tylko zupełnie nieznanego chemika i informatyka z Frankfurtu. Poza tym swoim tekstem pierwszy pokazał mi, że „pisanie literatury” powinno iść w parze z wielką pokorą.

I nagle czytano w Polsce „S@motność…”. Ale nie tylko w Polsce. Książka zaczęła docierać dziwnymi drogami w najdalsze zakątki świata: Argentyna, Południowa Afryka, Islandia, Nowa Zelandia, Australia, Tajwan, Wietnam, Japonia. Pojawiła się w księgarniach w Nowym Jorku, Chicago, Toronto, Wiedniu, Paryżu, Vancouver. Czytano tę książkę i pisano mi o tym. Ponad 8680 kobiet i mężczyzn po 5 września 2001 na całym świecie zechciało poświęcić swój czas i napisać do mnie o tym, dlaczego ta książka jest dla nich ważna, dlaczego nią gardzą, dlaczego czytają ją po raz piąty i nie mogą doczekać się szóstego, dlaczego przy niej płaczą, śmieją się, upijają się lub są podnieceni.

To, co napisali, jest jak biografia tej książki. Czytałem każdy z tych teks przy niektórych miałem w sobie taką chemię, jakiej nie dostarcza mi nawet pisanie programów komputerowych dla… chemii. Przy jednym z nich zapadłem w letarg. We czwartek 23 stycznia 2003 o godz. 12:08 odebrałem następujący e-mail *:

Panie Januszu

Serdecznie Panu dziękuję za tę książkę. Dawno nie czytałam nic tak pięknego, wzruszającego i inteligentnego. Muszę Panu najpierw coś o sobie napisać, żeby mógł Pan zrozumieć, czym były dla mnie te dwa dni z „Samotnością w Sieci”. Nazywam się Magda Kościelska (imię i nazwisko zmienione – JLW) i prawdopodobnie za kilka miesięcy umrę, tak przynajmniej twierdzą lekarze.

Oczywiście mam cichą nadzieję, że Bóg, w którego wierzę, zmieni zdanie i nie pozwoli na moją śmierć. Zastanawia się Pan, co to ma wspólnego z Pańską książką – już wyjaśniam. Od kiedy dowiedziałam się, że jest ze mną tak źle, cały czas myślę o śmierci i tak jest już od dłuższego czasu. Proszę sobie wyobrazić, że, gdy czytałam tę książkę, pierwszy raz nie myślałam o śmierci – czy może Pan sobie wyobrazić, czym były dla mnie te dwa dni? Właśnie dlatego tak bardzo jestem Panu wdzięczna za tę książkę – chociaż przez dwa dni nie myślałam o tym, że umieram.

Jeszcze raz bardzo Panu dziękuję.

Pozdrawiam serdecznie

Magda Kościelska (e-maiclass="underline" magda0411 @interia.pl)

Najbardziej bolało, gdy czytałem to Pozdrawiam serdecznie. Ot, takie zwyczajne, jak w jakiejś kolorowej kartce z wakacji nad morzem. I tego dnia zapadła we mnie cisza.

Może taka jak ta?

Po przeczytaniu pana książki zapada cisza.

Nie wypada wtedy powiedzieć ani słowa, żeby nie zakłócić jej klimatu. Bardzo rzadko, aczkolwiek czasami zdarza się po skończonym seansie w kinie trwać w bezruchu, nie mogąc z zamyślenia podnieść się, żeby pójść do domu. Po tej lekturze uczucie jest podobne.

Leszek (e-maiclass="underline" lenox@poczta.onet.pl)

I było mi źle. Pewnie tak jak jej, gdy pisała:

Dziękuję za książkę. Zwaliła mnie z nóg, wdusiła w podłogę, zdołowała mnie kompletnie… Często do niej powracam.

Dorota (e-maiclass="underline" dorka77@poczta.onet.pl)

I właśnie przy czytaniu takich tekstów zrodził się w mojej głowie pomysł, aby się nimi podzielić. Opracować je, zestawić w pewną całość i uzyskawszy zgodę ich autorów, opublikować. Często bowiem miałem – i ciągle mam -wrażenie, że są ważniejsze niż sama książka. Poza tym dzięki nim zrozumiałem, jak ważne jest słowo. Poproszony przez studencki miesięcznik „Dlaczego” (styczeń 2003) napisałem o moim, nagle odkrytym, zachwycie słowem:

Jedni cytują Biblię (Na początku było Słowo i Słowo było przy Bogu, i Bóg był Słowem), inni przywołują do pomocy genetykę, twierdząc, że zdolność mówienia to nic innego tylko wynik ewolucyjnej mutacji pewnego genu na chromosomie Y oraz, równolegle, obecności krótkiej sekwencji genów FoxP2 na chromosomie 7. To rzekomo (badania są w fazie początkowej, nie można jeszcze uznać ich za fundament nowej teorii) dzięki mutacji chromosomu Y i proteinie kodowanej przez FoxP2 ludzie mają podarowane przez ewolucję mózgu obszary odpowiedzialne za mowę. I jest to fascynujący podarunek. Złożonością i możliwościami porównywalny do kodu DNA.

Gdyby założyć, że ludzie używają w potocznym języku 10 tysięcy rzeczowników i 4 tysięcy czasowników (oglądając ostatnio telewizję, przekonuję się, że jest to zbyt optymistyczne założenie), to używając gramatyki, można połączyć te rzeczowniki i czasowniki w ponad 6,4 biliona zdań składających się z pięciu słów. Gdyby założyć, że dla wypowiedzenia każdego z tych zdań potrzebowalibyśmy tylko jedną sekundę, to wypowiedzenie ich wszystkich zajęłoby ponad milion lat. Kobietom zajęłoby to kilka lat mniej oczywiście, ale mimo to i dla nich trwałoby to bardzo długo. Poza tym z pewnością wypowiedziałyby te ważniejsze zdania na początku.

To, czy w drodze od niezrozumiałych pomruków Homo erectus do poezji współczesnego Homo sapiens pomagał Bóg czy tylko pewne białko, jest dla większości z nas tak naprawdę tylko naukową ciekawostką. Faktem istotnym dla wszystkich natomiast – często zupełnie nieuświadamianym – jest to, że Człowiek jest Człowiekiem tak naprawdę dzięki mowie. Bez słów nie powstałyby te idee, które doprowadziły do tego, że między odkryciem włóczni a umieszczeniem stacji orbitalnej w kosmosie minęło zaledwie 12 tysięcy lat. Ale mowa jako nosiciel postępu nie jest tym, co tak naprawdę zachwyca ludzi. Zachwycające w słowach jest to, co można dzięki nim przeżyć. I jakich przeżyć można dostarczyć innym.

Od wynalazku Gutenberga z Moguncji ponad 600 lat temu słuchającego i mówiącego mogły już oddzielać przestrzeń i czas. Słowa znalazły swoje miejsce w książkach i gazetach. I zachwyt nimi, słowami, się pomnożył. Ludzie zaczęli pisać.

Z liter powstała literatura.

Używając 32 liter, można napisać nieskończenie wiele słów. Złożyć z nich wypowiedzenia z pracy, wyroki śmierci i akty zgonu, ale można także napisać coś tak genialnego i zmieniającego świat jak „Blaszany bębenek”.

Fascynacja słowem w książkach to nie tylko fascynacja informacją, którą te słowa niosą. Gdyby zastosować matematyczny model Shannona do beletrystyki, to okazałoby się, że większa część przekazu zawartego w książkach jest szumem, a nie informacją w termodynamicznym sensie teorii informacji. Pomimo to ludzie chcą być zatopieni w tym szumie, bowiem znajdują w nim inspirację swoich fantazji i początek chemii własnych emocji. Kiedy czytam w czasopismach naukowych analizy sonetów Szekspira z punktu widzenia teorii informacji, to zawsze przypomina mi się anegdota o amerykańskim fizyku nobliście, sąsiedzie farmera, któremu nie niosły się z jakiś nieznanych mu powodów kury. Pewnego dnia farmer poprosił noblistę o radę i pomoc. Noblista tydzień po wizycie na farmie zadzwonił do farmera i zaczął rozmowę z nim takim oto zdaniem: „Bill, na początku załóżmy, że kura jest okrągła…”.

„Na początku było słowo…”. Jeśli faktycznie Bóg jest tym Programistą, to i na „początku” Internetu Biblia się nie myli. Na początku Internetu (ponad 33 lata temu) było bowiem słowo. Nawet jeśli miało być inaczej. Mało kto zna tę historię.

Wieczorem 20 października 1969 roku grupa informatyków w centrum komputerowym Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) miała po raz pierwszy w historii ludzkości doprowadzić do tego, aby dwa komputery zaczęły „rozmawiać” z sobą. Tym drugim był komputer w Stanford Research Institute (Stanford) w północnej Kalifornii. UCLA miało wysłać słowo „log” (które tak naprawdę jest kodem i nic nie znaczy), podczas gdy po każdej odebranej literze Stanford miał Potwierdzać powtórzeniem tej litery.

UCLA wysłało L, Stanford potwierdziło do „LL”. UCLA wysłało „O”, Stanford potwierdziło do „LLO”. W tym momencie zostało przerwane połączenie. Cały system przestał działać. Na ekranie w Los Angeles zostało „LLO”. I to jest tak niezwykle symboliczne. Amerykanie wymawiają „Hello” bardzo często z głuchym „he” jako „(he)llo”. „Witam Cię” było pierwszą wiadomością przesłaną na Internecie. I to wbrew woli nadawcy. Na początku było słowo…

Gdy pisze się wyłącznie artykuły naukowe, szczególnie te dotyczące nauk przyrodniczych, słowa są tak naprawdę tylko medium, które ma przekazać informację. Zakodować ją jak najkrócej, zadbać, aby w jej przekazie było jak najmniej termodynamicznego szumu, wysterylizować z niej własne emocje, a obecność siebie – autora – ograniczyć wyłącznie do nazwiska na stronie tytułowej. Przy takim widzeniu roli słowa odpowiedzialność za nie sprowadza się wyłącznie do odpowiedzialności za prawdę, którą te słowa mają przekazać. To bardzo duża odpowiedzialność, ale z założenia całkowicie ignorująca emocjonalną percepcję i reakcję czytelników. Nawet najbardziej próżnemu i zauroczonemu genetykowi nie przyjdzie do głowy, że ktoś mógłby wzruszyć się, płakać, wpaść w depresję lub zmienić swoje życie po przeczytaniu jego pracy poświęconej mapowaniu genomu ludzkiego technikami markerów wykorzystujących polimorfizm prosty. Gdy „S@motność…” opuszczała elektroniczną szufladę na dysku komputera w moim biurze we Frankfurcie, traktowałem ją bardziej – podobnie jak ten genetyk – w konwencji kolejnej „publikacji” niż w konwencji utworu literackiego. Publikacji dla mnie egzotycznej, absolutnie nowej, ale ciągle publikacji. Nie wiem, czy wszyscy debiutujący autorzy tak to odczuwają, czy to specyfika debiutujących literacko chemoinformatyków. Nawet opublikowanie swojego adresu e-mailowego na okładce książki bardziej traktowałem jako obowiązek uwiarygodnienia siebie w kontekście tematyki tej książki (umieściłem przecież głównych bohaterów w Sieci) niż jako próbę przewrotnego wyłudzenia reakcji od czytelników. Zresztą w publikowanych przeze mnie artykułach naukowych także podaję swój adres e-mailowy.

вернуться

* Wszystkie e-maile i listy cytowane są w formie oryginalnej; interwencje redakcji ograniczono do minimum, tj. poprawienia literówek i – tu i ówdzie – interpunkcji (red.).