Выбрать главу

Z szacunkiem

Tomek Cybart (e-maiclass="underline" iwonatomek@juno.com)

* Nowy Orlean, w którym dzieje się duża część „S@motności…”, leży w stanie Louisianą – JLW.

„S@motność…” jest pochwalą mózgu. To fakt. Jeśli bohater książki potrafi magnetyzować swoim mózgiem kobiety („magnet kobiet”), to książka staje się, moim zdaniem, pochwałą nie Don Juana, ale kobiecości. Dlatego wniosek, że pisząc tę książkę, „lubowałem się” swoją osobą, mija się o kilometry z prawdą. W swoim życiu z reguły unikam stawania przed jakąkolwiek „widownią”. Boję się bowiem panicznie, że wyjdzie wówczas na jaw, jak mato ciągle jeszcze wiem. Mimo to w jednym nadawca tego e-mailu ma rację: brakuje mi „widowni”. Aby czuć się spełnionym w życiu, potrzebowałem i ciągle potrzebuję także dzisiaj „widowni”. Mojej widowni. Tej, na której siedzą trzy osoby. Przyznaję, że są to same kobiety.

Rację ma także nadawca powyższego e-mailu, kiedy dostrzega analogie łączące bohatera z moją osobą. Pewnie gdybym sam tej powieści nie napisał, mógłbym i ja zacząć wierzyć – lub przynajmniej podejrzewać – że Jakub to alter ego autora.

Ale to jest NIEPRAWDA.

Tak samo jak nieprawdziwy jest Jakub L. Dzisiaj, z perspektywy tych ponad 4 lat („S@motność…” rozpocząłem pisać pewnej listopadowej niedzieli w 1998 roku) wiem, że za słabe ukrycie analogii i podobieństw to najzwyklejszy błąd debiutanta. Jedynym moim usprawiedliwieniem jest to, że książka nie była pisana z myślą o wydaniu. Miała być chronionym hasłem plikiem MS Worda na twardym dysku mojego komputera we Frankfurcie nad Menem. Miała nigdy nie opuścić swojej elektronicznej szuflady. W wyniku różnych konstelacji stało się jednak inaczej.

Wykorzystanie w fabule „S@motności…” zdarzeń, charakterystyk i symboli z mojego życia uważam dziś za duży błąd, który mógł niektórych zranić.

Z drugiej strony usprawiedliwiam się tym, iż swoisty autobiografizm to pokusa, której ulega wielu autorów. Szczególnie w swoich pierwszych książkach. Wharton powiedział w którymś ze swoich wywiadów, że „z własnej biografii można napisać nieskończoną liczbę historii”. Ja dodam, że niekoniecznie prawdziwych. Utożsamianie autora z głównym bohaterem w książce takiej jak „S@motność…” skłania niektórych do sformułowania nasuwającego się im wniosku, że uprawiam rodzaj gry.

Niedobra gra. Niebezpieczna. Takie przewrotne panowanie nad emocjami czytelnika. Tylko zapach świeżo zaparzonej kawy wskazuje na blat, gdzie w gąszczu porozrzucanych kartek widać klawiaturę. Litery układają się w słowa, słowa w zdania, a zdania w samotność autora. Przez długie tygodnie, miesiące, lata. Moja dobra wola. Pisarza świat zbadany w zupełnie realnym laboratorium. I zastanawiam się, proszę Pana, czy dał się Pan zbadać? Myślę, że nie. W innym przypadku nie wypisałbym swoich myśli na ekranie monitora. Nie podążyłbym ich tokiem w nurt głębokiego zastanowienia. Czytałem Pana warsztatowo; a jakże! Jestem bliski uznania nawet, w komercyjnym odbiorze. Jedynie między wierszami dostrzegam zamysł i podziwiam jakąś pisarską misję. O niej nie umiem opowiedzieć. Może nie chcę aż tylu stów układać. Z misją ową mocno się identyfikuję, bo ona mi się podoba. Zapewne niezbędne jest zbadanie pisarza. Pan tej częściowej lustracji się poddaje. W przemyślny sposób i myślę, że w pełni kontrolowany. To chyba dobrze, bo cząstkę siebie musimy zostawić. Milion lat temu chciałem pisać… Dzisiaj piszę… Chcę podziękować. Tak należy zrobić. I w mnogości często wymyślonych światów nie zapominać o ludziach, którzy je tworzą. Miło mi będzie Pana przeczytać. A niedobra gra? No cóż, od dawna nam towarzyszy…

Pozdrawiam

Darek Demen (e-maiclass="underline" demen@op.pl)

Inni szli dalej, twierdząc, że „S@motność…” to rodzaj emocjonalnego ekshibicjonizmu:

Nie wiem zatem, czy podziwiać Pana za tyle odwagi w odkryciu przed wszystkimi swojego intymnego „ja”, czy raczej patrzeć zszokowana, że można przedstawić swoje uczucia w książce, zrobić z nich stronę internetową i jeszcze wzruszyć tym wszystkich ludzi.

Jaką część emocji zostawia Pan sobie samemu?

(e-maiclass="underline" becia_7@poczta.onet.pl)

Opowiadanie – słowem, obrazem, muzyką (kompozytorzy mają tutaj więcej anonimowości) – o uczuciach jest, moim zdaniem, zawsze „odkrywaniem swojego intymnego ja” i samo w sobie nie jest aktem bohaterstwa zasługującym na podziw. Gdyby było inaczej, rozdano by o wiele więcej odznaczeń i medali za heroizm poetom niż generałom. Ważne są tylko granice tej intymności. Śmiem przypuszczać, że w mniemaniu każdego piszącego te granice zawsze są o lata świetlne dalej. Nawet tacy ekshibicjoniści jak Bukowsky czy Nabokov nie przekroczyli tych granic w swojej literaturze. Jeśli twierdzili, że jest inaczej, robili to pewnie z czystej kokieterii. Ekscentryczny Salvador Dali także nie uważał, że przekracza granice intymności, dodając swoją spermę do farby, którą malował swoje obrazy. Uważał jedynie, że kolory wygenerowane tą farbą „nabierają większej miękkości i ekspresji”. Hemingway pił o wiele więcej niż wszyscy bohaterowie jego książek razem wzięci. Orwell, autor „1984” i „Folwarku zwierzęcego”, sztandarowy apologeta demokracji i znienawidzony przez dyktatorów przeciwnik totalitaryzmu, okazał się tajnym informatorem służby bezpieczeństwa.

Nie, nie uważam, że w „S@motności…” przekroczyłem granice intymności. Popełniłem aż nadto prawdziwych grzechów, pisząc tę książkę, aby jeszcze przyznawać się do urojonych.

Samotność.

To tytułowe słowo powraca wielokrotnie w e-mailach. Samotność to w przekonaniu ludzi najgorszy rodzaj cierpienia. Potwierdzają to antropolodzy, socjologowie i lekarze medycyny sądowej. I jest prawda uniwersalna dla całego świata. W Nowym Jorku tak samo jak na Nowej Gwinei ludzie truchleją ze strachu przed samotnością i opuszczeniem. Amerykańskie podręczniki psychiatrii kwalifikują pustelnictwo jako formę obłędu. Większość systemów prawnych opiera swój system karny na instytucji odosobnienia. Stopniem wyższym od tej kary jest jedynie śmierć. Z ostatnich badań przeprowadzonych w hospicjach amerykańskich wynika, że terminalowo chorzy – nawet ci w stanie śpiączki – których odwiedzali bliscy, żyli średnio o 30% dłużej od tych, których nie odwiedzał nikt. Jak piszę w swojej książce: „Bóg stworzył świat tylko dlatego, że czuł się samotny”. Niektórzy cynicznie twierdzą, że w chwilę po tym bardzo tego żałował.

To od samotności tak naprawdę ludzie nieustannie uciekają. Do baru, do kościoła lub ostatnio w Internet. Często jest to niespełniona ucieczka w marzenia. Takie marzenia na oślep. Często podlewane alkoholem, wzmacniane chemią wstrzykiwaną w żyły lub przepuszczaną przez błony śluzowe, wywoływane adrenaliną. Aby tylko coś przeżyć. „Bo przeżycia są w życiu najważniejsze…A zaraz po tym najważniejsze jest, aby móc je komuś bliskiemu opowiedzieć”.

To właśnie w pogoni za przeżyciami ludzie przekraczają pozorne granice niemożności i znajdują w sobie niewiarygodną siłę. Nawet nauka i generowany przez nią postęp poczęty się z emocjonalnego niepokoju i namiętności poznania. A literatura, muzyka i sztuka to nic innego jak tylko różne formy opowieści o przeżyciach.

Na szczęście coraz rzadziej przeciwstawia się rozsądek namiętności, myślenie uczuciom, a poznanie emocjom. Rozum i wiedza są u ludzi, inaczej niż u maszyn, zawsze związane z jakąś emocjonalną świadomością. Nawet jeśli komputer wygra w szachy z człowiekiem, to i tak nie będzie miał przy tym żadnych przeżyć. Bo komputery nigdy nie będą potrafiły marzyć o zwycięstwie. Ani oszukiwać w grze.

Smutek.

To najczęstsze słowo pojawiające się w reakcji na tę książkę.

Boże! Dlaczego Pan pisze takie smutne książki? Dlaczego one wpadają w ręce właśnie w TAKIM momencie? Dlaczego nic nie wyjaśniają ani nie pomagają? Czy naprawdę trzeba życie „rozplątywać” samej? Jestem bardzo wzruszona i zdezorientowana…

(e-maiclass="underline" jelfa@interia.pl)

Tydzień temu przeczytałam Pana książkę „S@motność w Sieci”. Niestety, to nie jest letnia książka, ani na lato, ani pozostawiająca w letnim, błogim stanie zapomnienia. A ja tak chciałam przeczytać letnią książkę.

Właściwie zastanawiałam się nad tym, czy w Stanach już ktoś kiedyś stworzył precedens i zaskarżył autora książki, iż nie umieścił na pierwszej stronie adnotacji: „Książka nie jest przeznaczona dla osób po przejściach stanów depresyjnych”, tak jak „Kota nie prać w pralce”. Zastanawiam się też, czy nie wygrałabym z Panem procesu. „Ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej…” nie tłumaczy przecież wszystkiego. I nawet myślę na przekór, że trwać potrafi wiecznie, tylko zależy to od definicji miłości, przecież miłość nieszczęśliwa i nieodwzajemniona trwa dalej, tylko że boli i stąd właśnie wiadomo, że trwa. Symptomem jest samotność – po. Możliwe, że to szczęście trwa najkrócej.

Moja siostra twierdzi, że to najsmutniejsza książka świata. Ja nie chciałam się z nią jednak zgodzić. Lecz właściwie nie przypominam sobie smutniejszej książki ostatnio czytanej. Prawdopodobnie dlatego, że zazwyczaj wszystko dzieje się daleko i wystarczy dłuższa chwila zastanowienia, by przypomnieć sobie, że albo autor dawno nie żyje, albo akcja jest daleko w czasie lub przestrzeni. I choć kilka dni wcześniej skończyłam czytać „Sotiene Pereira” Antonio Tabucchiego – smutną książkę także, smutek było czuć, saudade, ale tylko nostalgiczny. Ewentualne powody „poruszenia, ale nie poruszenia totalnego”: autor Włoch, akcja Portugalia, czas 1938 rok, w tłum. na język hiszpański. Prawda, wzruszał mnie tramwaj w Lizbonie (w Portugalii się zakochałam dwa lata temu), lecz bez łez. I nie chcę tu oskarżać o brak realizmu. Właściwie nie wiem, czy tylko realizm współczesny potrafi zasmucać. A Pan mnie zasmucił. A bardzo bym chciała „dawać sobie radę ze smutkiem przeciętnie w 24 godziny”. I ja nawet nie chcę wierzyć w wirtualną rzeczywistość, choć czasem samotna jestem i czasem w sieci, a ta wplata, bo staje się realna. Jako argument przeciw twierdzeniu siostry zaczęłam szukać choć jednej naprawdę szczęśliwej postaci i może moja interpretacja będzie zła, ale jedynie gruba Murzynka z Nowego Orleanu, grająca i gotująca, wśród wszystkich pozostałych wydawała się szczęśliwa, że gotuje i gra. Szukałam elementów odrealniających Pana książkę (ale ku zaskoczeniu postać JEGO jest aż za realna przez Pana rzeczywistą postać). 1 nierealny wydawał mi się fakt, że wszyscy uwielbiają Wojaczka i mają przy sobie książkę Rilkego, bo świat się składa więcej niż z dwóch twórców, a gusta są różne, a tu zbieżność występuje w więcej niż parze. Nie znaczy to, że nie lubię Wojaczka. Jednak on się rzuca w oczy. W oczy rzuca się także zalane serce kobiety, dyskutujące z JEJ rozumem. Skąd ona wiedziała o dopaminie i katecholaminie? Przecież ta kobieta była smutna i zalana, i nie miała tytułu doktora! (Jeniffer wybaczyłam, że znała skład chemiczny spermy). Te detale odrealniały (nie znaczy to, że czyniły świat magiczny; przypominały tylko, że to powieść, a nie świat), gdyż wtedy różne postacie zlewały się w jedną, w Pana postać, ale tylko wtedy. I ONA nie miała imienia, oprócz tego, że było ładne, aj, każda mogła to być, aj, każda… Czemu Ona nie miała imienia? Najbardziej było smutno, gdy było najprawdziwiej czy raczej najprawdopodobniej.