Выбрать главу

„S@motność w Sieci” to jedna z najlepszych polskich powieści współczesnych. A na pewno moja ulubiona. Miejsce w pierwszej dziesiątce obu rankingów gwarantowane jeszcze na długie lata. Inne książki, nowsze, mimo że obecnie jest wokół nich więcej zamieszania w mediach, i tak odejdą wkrótce w zapomnienie. A ta, tak samo jak B.B -. King ulubiona muzyka Jakuba, nie powinna się zestarzeć.

Karolina Rodzaj (z recenzji na www.merlin.com.pl)

Zakończenie „S@motności…” było także zaczynem e-mailowej dyskusji pomiędzy Małgorzatą Domagalik – znaną pisarką i felietonistką, postrzeganą w Polsce jako przedstawicielka feminizmu i filozofii gender – a mną. Dyskusja ta zakończyła się opublikowaniem przez Domagalik w tygodniku „Wprost” felietonu, który analizuje moje zakończenie i rzuca więcej światła na jego genezę:

Wirtualny walet karo

(Tygodnik „Wprost”, nr 987, 28 października 2001)

Jednym z paradoksów życia jest to, że im wyżej zajdzie kobieta w świecie, tym silniej pod jej stopami drży ziemia – napisała Sarah Ban Breathnach. Przypomniałam sobie to zdanie, czytając „S@motność w Sieci” Janusza L. Wiśniewskiego, autora, który swoją internetową opowieścią o miłości wskoczył na listy bestsellerów. Historia o klasycznym trójkącie: dwóch mężczyzn i kobieta; chłodny mąż, wyidealizowany kochanek i ona – atrakcyjna, wykształcona i samotna. Taka, pod której stopami ziemia powinna drżeć. Właśnie taką kobietę wielkie uczucie z reguły wyrywa z małżeńskiego marazmu i rzuca w ramiona kochanka. Dlaczego więc ta z książki, gdy dowiaduje się, że jest w ciąży, nie wybiera wolności, lecz wraca na stare śmiecie? Czy dlatego, że historię opowiada mężczyzna? Mogłabym postawić diagnozę a priori, ale w celu wyjaśnienia tej kwestii spotkałam się z autorem w sieci.

E-mail z Warszawy: Zaskoczyła mnie, żeby nie powiedzieć wkurzyła, bezwolność pańskiej bohaterki. Jak to możliwe, żeby taka kobieta decydowała się na tego, z którym jest jej byle jak? Po co ten stereotyp? Czyżby nie zauważył Pan wokół siebie pokolenia młodych kobiet, które mają odwagę na odwagę? Także w miłości.

E-mail z Frankfurtu: Mam się bronić? Znam kilka wykształconych ślicznych kobiet, które mimo że „jest generalnie byle jak” i „już dawno nawet nie żarzy się ognisko”, trwają w związku z mężczyzną, bo mają ponad 35 lat i cieszą się, że w ogóle mają ognisko. „Żarzenie” zostawiają sobie na sanatorium, książki lub czaty w sieci. Może spłyciłem ten koniec. Poza tym „odwaga na odwagę” ma swoją cenę. W Suwałkach, gdzie większość kobiet już nawet nie szuka pracy, jest ona nieporównanie wyższa niż w Warszawie wśród pracownic zachodnich firm. Ale i te się boją. Bo nagle trzeba postawić wszystko na jedną kartę. To już nie chodzi o obietnice, ale kredyty, hipoteki, a często i alimenty. Moja bohaterka nagle przeraziła się, że ta karta, czyli kochanek, to być może tylko walet karo. I do tego tylko wirtualny walet karo. Lepiej więc siedzieć we dwoje przy popiele niż samemu przy świecach i płakać.

E-mail z Warszawy: Nie musi się pan bronić! Chociaż może trochę, przede wszystkim przed takimi pomysłami, że lepiej samotnie we dwoje niż samotnie przy świecach. Psychoterapeuci zarabiają na tych pierwszych i przekonują, że lepiej z kapiącymi łzami niż w beznadziei. Lepiej żarzenie przeżywać solo w książkach, niż rezygnować z nich na rzecz mężczyzny bez właściwości. Dziś coraz więcej kobiet nie chce stawiać swego życia na równi z kredytem. Zakładając jednak, że tak doskonale wie Pan, czego boją się kobiety, to – idąc za ciosem – pytam: czego boją się ich mężczyźni?

E-mail z Frankfurtu: Ja nie tylko dla książki starałem się przejść granicę, którą wyznacza to banalne zdanie wypowiadane przeważnie przez kobietę podczas kłótni z mężczyzną: „Bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz”. Sam miałem i mam doskonałe możliwości dyskutowania z kobietą tej kwestii „do końca”. I wyszło mi z tych dyskusji, że i ja jestem w efekcie feministą. Prawdziwe feministki mogą mi jedyne zarzucić, że nie chodzę do ginekologa. A wracając do mężczyzn: oni boją się głównie innych mężczyzn. Wiedzą, że na zewnątrz jest dżungla. Nawet jeśli jest tam zasięg GSM, to i tak jest to dżungla z Darwinowskiego „O zachowaniu gatunków”. Boją się samotności. Nie potrafią sobie z nią radzić. Nie wpadną na to, aby zapalić świece i wzruszyć się nad książką. Mężczyźni boją się łóżka. Jeśli nawet nie mają kłopotów z erekcją, to spada im wskaźnik pożądania własnej kobiety. Boją się przyznać, że tak jest, bowiem traktują swoją gotowość do erekcji jako rodzaj testu na inteligencję. Mężczyźni boją się czegoś, co nazywam syndromem noszenia teczki, czyli bycia tzw. osobą towarzyszącą kobiecie. Boją się „nosie teczki” swoich kobiet, nawet jeśli z tego mają na benzynę, książki i pralnię chemiczną. Poza tym, jak piszę w „Samotności…”, mężczyźni „boją się dentysty, wypadania włosów i tego, że ich telefon komórkowy nie będzie miał zasięgu… i w tym całym lęku haczy im się prostata”.

E-mail z Warszawy: Rany boskie! W takim razie już tylko jedno pytanie: dla kogo tracić serca i rozum? Gdy tak dalej pójdzie, to będzie miał rację amerykański antropolog, który pisał o mężczyźnie jako modelu wychodzącym z obiegu. Trochę żal.

E-mail z Frankfurtu: To prawda, ale tracenie serca jest urocze. Nawet jeśli traci się je dla dinozaurów. Ważne jest, aby to przeżywać. Dinozaury to tylko pretekst. Ten kiczowaty melodramatyzm, te wargi odciskane na kartce papieru, te wiersze, które chciałoby się napisać i które nagle się przypominają. Ta cała przepiękna chemia i zapchane molekułami emocji receptory, jak ze snu. Warto tracić serce dla tych emocji i tych reakcji chemicznych. I wcale nie musi to być zawsze reakcja jądrowa. Gdyby tylko nie chciało się potem kobiecie wziąć mu trochę z tych jąder i chcieć urodzić mu dzieci i piec mu niedzielami placek z rabarbarem tak, aby pachniało w całym domu. Gdyby się tylko dało oszukać ewolucję. Tak. Jestem wychodzącym z obiegu modelem.

E-mail z Warszawy: Mimo to pozdrawiam.

Małgorzata Domagalik

Dla niektórych sam fakt napisania przeze mnie tej książki byt niezrozumiały. Uważali, że jako naukowiec w pewnym sensie „zdradzam” swoje powołanie, że nie jestem „upoważniony” do pisania literatury, że do tego lepiej nadają się humaniści:

Jestem tak jak Pan informatykiem. Podczas urlopu w Grecji, z plażowej nudy, przeczytałem Pana książkę, którą znalazłem na półce w hotelu. Ktoś, widocznie jakiś Polak, ją tam zostawił. Cała była pozakreślana. Nie było też kilku stron. Ktoś je wyrwał i zabrał z sobą.

Zastanawiałem się, dlaczego Pan napisał tę książkę. Sporo przeżyłem, podobnie jak Pan, ale nigdy nie znalazłbym w sobie tyle arogancji, aby o tym opowiadać całemu światu. Nie to, że mi się nie podobała Pana książka. To nie to. Podobała mi się, a czasami nawet zostawałem dłużej na plaży, aby ją czytać. Bardziej denerwowało mnie to, że wpadł Pan w ogóle na taki pomysł. Wydaje mi się, że jest w tym sporo pychy, a ponadto uważam, że tylko humanista może pisać książki, bo jest do tego odpowiednio przygotowany. Aby napisać dobrą książkę, trzeba przeczytać wiele innych. Patrząc na Pana notkę biograficzną w książce mogę przypuszczać, że nie miał Pan w swoim życiu na czytanie zbyt wiele czasu. Inaczej nie byłby Pan tym, kim Pan jest teraz, prawda?

Według mnie wkroczył Pan na grząski teren i zapadnie się Pan. Bo nie ma Pan warsztatu, bo nie potrafi Pan się posługiwać poprawnie językiem prozy (znalazłem na to kilka dowodów w „S@motności…”) tak jak robią to zawodowcy. A Pan przecież zajmuje się w życiu czymś zupełnie innym.

Pomimo to, gratuluję Panu tej książki. Jest najlepszą książką, jaką napisał znany mi informatyk:-)

Pozdrawiam.

Marcin Stabrowski (e-maiclass="underline" marcin.stabrowski@wp.pl)

Trudno mi pisać o swoim warsztacie. Głównie dlatego, że, cytując nadawcę, „nie jestem odpowiednio przygotowany”. Wiem natomiast, że pisząc „S@motność…”, nie kierowałem się pychą. Autora, Który z pychą składuje swoje teksty, aby zaimponować swojej własnej szufladzie, nie wymyśliłby chyba nawet Mrożek.

Ponadto wydaje mi się, że wielu ludzi na pewnym etapie życia chce pisać. Niektórzy mają te „etapy” już przed maturą, jak pokazują ostatnie debiuty literackie w Polsce. Albo, tak jak w moim przypadku, chce „coś” napisać. Opowiedzieć historie, które były ich udziałem, zarejestrować myśli, które przychodziły im do głowy, opisać miejsca, które ich oczarowały lub w których zdarzyło się coś dla nich ważnego, przywołać biografie ludzi, którzy byli lub są w ich życiu istotni lub niezastąpieni. W pewnym momencie życia i ja znalazłem się na takim etapie i zamiast porzucić tę myśl jako absurdalną, bo przecież nie mam „warsztatu”, „nie jestem zawodowcem” lub „przeczytałem zbyt mało książek”, dałem się jej uwieść; pociągnęła mnie ona – ta myśl – za sobą i zacząłem spisywać moje historie, układając je w książkę.

Nie zgadzam się także z odbieraniem ex cathedra „nie-humanistom” prawa do pisania beletrystyki. Uważam, że ich patrzenie na świat może być czasami analityczne i poetyckie jednocześnie. Moim zdaniem miał rację kultowy francuski poeta, dramaturg i grafik Jean Cocteau, gdy powiedział, że „poezja jest nauką ścisłą”. Z kolei Richard P. Feynman, fizyk, noblista, niezrównany popularyzator nauki, potrafi tak opowiadać o fizyce, jak gdyby recytował poezję.

Jestem pewny, że gdyby Einstein pisał wiersze (podejrzewam nawet, że pisał, tylko nie odważył się publikować), to Niemcy mogliby szczycić się jeszcze jednym wielkim poetą.

Wrażliwość fizyka, moim zdaniem, nie jest wcale mniejsza niż wrażliwość polonisty. Fizyków urzekają nie tylko równania tensorowe czy formalizm koncepcji supersymetrii dla kwantowej teorii grawitacji. Potrafią zamknąć swoje książki i na przykład pochylić się nad cierpieniem innych, tak jak to robi Janina Ochojska, z którą studiowałem kilka lat w Toruniu, zanim na czwartym roku zostawiła fizykę i zajęta się astronomią, aby potem, po latach, zająć się czymś o wiele ważniejszym.