Zresztą wspomniany wyżej Einstein potrafił widzieć świat nie tylko jako dalszy ciąg wybuchu nieskończenie gęstej materii w punkcie osobliwym czasoprzestrzeni wszechświata. Nie kto inny jak on wypowiedział kwestię, którą można by przypisać raczej Oscarowi Wilde'owi niż jemu: „Są tylko dwa sposoby na życie. Jeden to tak, jakby nic nie było cudem. Drugi to tak, jakby wszystko było cudem”. Nie rozumiem, dlaczego opisywanie tego „cudu” miałoby być dane tylko „literatom” – cokolwiek to znaczy – a nie na przykład fizykom lub informatykom. Uwarunkowane znajomością nauk ścisłych spojrzenie na toczące się obok życie i przemijający czas generuje zupełnie inne refleksje. To, iż się wie, że karłowata gwiazda, jaką jest Słońce, to rozpalona ciepłem reakcji termojądrowych łączenia się czterech protonów wodoru w jądro helu gazowa kula nie powstrzymuje nikogo, także kosmologa, przed zachwycaniem się zachodem słońca na plaży w Ustce. Jestem przekonany, że gdybym nie był fizykiem, nigdy nie napisałbym:
„Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy Wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie”.
(„Zespoły napięć”, opowiadanie pt. „Menopauza”)
Nie zdawałem sobie sprawy, że to jedno zdanie może być dla kogoś tak ważne, aby zechciał napisać do mnie poniższe słowa:
Szanowny Panie!
Zapewne pamięta Pan sentencję Epikura – tę o śmierci. („Największe zło, śmierć nie dotyka nas ani trochę, gdyż póki jesteśmy, nie ma śmierci, a odkąd jest śmierć, nie ma nas”). „Pieściłam” owo zdanie, bo cały czas byłam tu i teraz – przynajmniej fizykalnie…: Doszło jednak do zdrady, zakochałam się, już jakieś pół roku temu, podobnie jak w Nicku Cavie, w Pańskiej „Menopauzie”. Konkretnie w jednym zdaniu, które zawsze doprowadza mnie do płaczu: „Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie”. Wie Pan, nie chciałabym w tym absurdalnym niejednokrotnie istnieniu zapomnieć powiedzieć czegoś, co ważne, przestać kochać, zapomnieć wybaczyć, zapomnieć o empatii – zanim ta kropla spadnie. Boję się, że coś przegapię, że pozwolę komuś odejść bez pożegnania, bez przebaczenia, bez nadziei…
Jak Pan mnie wzrusza!!! Dziękuję!!!
Joanna Fałdzińska
(e-maiclass="underline"
Fascynuje mnie pisanie o nauce, bowiem dla mnie nauka to, oprócz wszystkiego innego, także spektakl.
O obecności nauki w mojej literaturze mówiłem często w swoich czatach lub wywiadach. Najbardziej wyraźnie mówiłem o tym inspirowany pytaniami Anny Zaręby, dziennikarki z białostockiego miesięcznika „Kultura”:
Jestem wierzącym w Boga fizykiem…
(„KULTURA”, Białystok, styczeń 2003)
Anna Zaręba (AZ): - Jest Pan naukowcem. Jak to się stało, że trafił Pan do literatury? Że pisze Pan opowiadania, powieści? Niezbyt często przecież zdarza się, że naukowiec jest dobrym prozaikiem. Pisanie było Pana hobby, które w pewnym momencie postanowił Pan ujawnić, czy może od samego początku „siedziały” w Panu dwie dusze: racjonalisty-naukowca i pisarza-„opowiadacza” historii.
Janusz L. Wiśniewski (JLW): - Oprócz wypracowań, którymi doprowadzałem do łez wzruszenia moją polonistkę w technikum, do 1998 roku nie pisałem nic z tzw. literatury. Niechętnie poza tym nazywam się prozaikiem. Czuję w takim momencie dyskomfort i uczucie bycia w grupie, do której nie mam prawa (jeszcze) należeć. To nastąpiło nagle. Usiadłem i zacząłem pisać. Jeśli nawet siedziały, jak Pani to ujmuje, we mnie dwie dusze, to do listopada 1998 roku ta „pisarska” była bardzo gdzieś głęboko ukryta i milcząca. Historie są najważniejsze w tym, co piszę. Uważam, że ludzie mają do opowiedzenia wspaniałe historie. I tak naprawdę warto czytać dla przeczytania tych historii. Bo fantazja literacka zatrzymuje się na granicy, za którą są już tylko prawdziwe ludzkie historie.
AZ: Czy to, czym Pan się zajmuje na uniwersytecie, w jakiś sposób oddziałuje na to, o czym Pan pisze?
JLW: Nie pracuję na uniwersytecie. Przynajmniej przez trzy czwarte roku. Na uczelni (Pomorska Akademia Pedagogiczna w Słupsku) pracuję przez resztę mojego czasu. Oczywiście, że oddziałuje. We Frankfurcie pracuję w firmie, która produkuje komercyjne oprogramowanie dla chemii. Ale jestem otoczony nauką i nieustannie coś badam i tworzę coś nowego. Nauką zajmuję się od ukończenia studiów. Dlatego tyle nauki w „S@motności…” i w „Zespołach napięć”. Nauka jest pełna skandali, emocji, zawiści i marzeń. Propaguję tę naukę na każdym kroku. Dlatego wątki dotyczące molekuł emocji, stąd historia o tym, co się stało z mózgiem Einsteina po śmierci, stąd opowieść o tym, kto naprawdę odkrył DNA i stąd porównanie pomarszczonego grawitacją wszechświata do zmarszczek na twarzy kobiety. Nie przestaję bowiem być naukowcem „po godzinach”. Mam czasami za to nagrodę. Jedna z czytelniczek „S@motności…” napisała do mnie e-mail. Napisała, że ona „takie naukowe kawałki to najczęściej w książkach opuszcza”. A potem dodała: „ale pan napisał to tak, że nie zauważyłam i czytałam je”.
AZ: Bohaterowie Pana powieści spotykają się najpierw (przypadkowo, nie wiedząc o sobie) w Berlinie, potem dopiero w Internecie. A zatem czy – zdaniem Pana – sytuacje, które na pozór wydają się przypadkowe, nie są z góry zaplanowane przez jakąś wyższą siłę? Czy wierzy Pan w przeznaczenie, czy raczej wszystko opiera się na przypadkowości istnienia, zdarzeń itp.? Czy ktoś przypadkiem nie pisze nam scenariusza losu?
JLW: W ramach odpowiedzi na pytanie „przypadek czy przeznaczenie” powstały książki, rozprawy naukowe i pseudonaukowe filozofów, teologów, matematyków, astrologów lub po prostu szamanów. Niektórzy są tak dalece aroganccy, że z kreślenia możliwych przypadków lub przewidywania przeznaczenia zrobili sobie zawód i wróżą za ustaloną stawkę możliwe scenariusze z linii dłoni, układu gwiazd lub kart. Ja, proszę Pani, jestem wierzącym w Boga fizykiem, informatykiem i ostatnio chemikiem, i wiem, że odpowiedź na to pytanie jest funkcją czasu. Są czasy, gdy wierzę, że coś zostało mi przeznaczone, aby tydzień lub godzinę później być pewnym (na tydzień lub następne pół godziny), że wszystko to przypadek. Życie to realizacja programu losu ludzkiego. Nikt nie wie, kto jest Programistą. I może to jest ta magia życia. Dla jednych zbiegi okoliczności to wynik z rachunku prawdopodobieństwa, dla innych jest to sposób Boga na to, aby pozostać w cieniu. I jedni, i drudzy mogą mieć rację. Mogą.
AZ: „S@motność w Sieci” to powieść o fascynacji, przyjaźni, wreszcie o miłości, która rodzi się poprzez (w) Internecie. Co Pana skłoniło do napisania takiej powieści? Skąd pomysł? Czy może przeżył Pan osobiście takie emocje, kontaktując się z kimś tylko za pomocą Internetu?
JLW: „S@motność…” to przede wszystkim opowieść o samotności. Wybranej jako model życia lub niezasłużonej, bo wynikającej z zaniedbania przez kogoś. Internet może być miejscem spotkania dwóch takich samotności. W mojej powieści tak się zdarza. Zamiast spotkać się w barze lub kościele, dwoje samotnych ludzi spotyka się na Sieci. I to jest tak samo dobre miejsce jak każde inne. Nie musiałem mieć pomysłu na „S@motność…”. Musiałem tylko chcieć to opisać. A do tego skłoniła mnie obserwacja, z której wynikło, że takie spotkania na Sieci stają się coraz bardziej powszechne. Ludzie włączają komputery i modemy i spotykają miłości swojego życia za szklanym ekranem monitora. Niektórzy są gotowi w wyniku tych miłości się ożenić lub wyjść za mąż. Inni z kolei są gotowi dla tych miłości się rozwieść. Oczywiście nie odpowiem Pani, czy mnie to dotyczy.
AZ: To znaczy, że wierzy Pan w miłość, która rodzi się za pomocą Internetu?
JLW: Oczywiście, że wierzę. Inaczej nie mógłbym napisać takiej książki. Miłość można wykreować na różne sposoby. Szeptem w tańcu, dotykiem, nagością ciała, ale także słowami. W Internecie zaczyna się od słów.
AZ: Kiedy wchodzę na czat, wieje z niego nudą. Jestem zasypywana głupawymi tekstami i zaczepkami, gadkami o wszystkim i o niczym. W Pana powieści jest inaczej: internetowy dialog „iskrzy” od samego początku. Nie ma tam nudy. Czy nie jest to trochę obraz wyidealizowany, „wysterylizowany”, laboratoryjnie pozbawiony internetowych chwastów?
JLW: W mojej powieści bohaterowie spotykają się przypadkowo, ale nie na czacie. Jeśli czatują, to tylko i wyłącznie ze sobą. Poza tym wejście na czat nie różni się wiele od wejścia do pokoju, w którym odbywa się spotkanie zgromadzonych przypadkowo ludzi. Przeważnie prowadzi się tzw. smali talks o niczym. Ale nagle w rogu pokoju stoi ktoś, kto zamiast o pogodzie zaczyna rozmawiać o poezji. I to tej, którą Pani lubi i która Panią fascynuje. Być może nie doszła Pani jeszcze do tego rogu pokoju.
AZ: Co odpisałby Pan kobiecie, która napisałaby do Pana wiadomość taką, jak bohaterka Pana powieści. Czy potraktowałby Pan to poważnie? Czy w ogóle Internet (internetowe znajomości) można lub da się traktować poważnie, bez przymrużenia oka?
JLW: Bohaterka mojej powieści trafiła na kogoś, kto ze słowami z jej wiadomości nie miał przez długi czas nic wspólnego. Zamknięty z własnego wyboru w emocjonalnej skorupie nie stykał się z czułością lub jej unikał. 1 nagle ona znalazła szczelinę w tej skorupie. To trochę przypomina (neuro)biochemię. W mózgu syntetyzowane są wewnętrzne morfiny tzw. endorfiny. Jeśli trafią na wolny receptor, to przenikną przez niego do wnętrza neuronu i wywołają sygnał, ale gdy ten receptor będzie okupowany przez np. molekułę insuliny, to nie przenikną i nic się nie wydarzy. To, co odpisałbym takiej kobiecie, zależałoby od tego, czy moje receptory byłyby „okupowane”, czy też nie. Internetowe znajomości są tak samo poważne – także i tak samo niepoważne -jak znajomości z realu. Są być może tylko bardziej intensywne. Większą rolę w nich odgrywa fantazja. I presja czasu. Tak naprawdę nie wiadomo, jak długo ta druga osoba zamierza trzymać wtyczkę swojego komputera w gniazdku. Ponadto, nie widząc kogoś, dopasowujemy to, co ona/on pisze, do pewnego wyobrażenia tej osoby. Często błędnego wyobrażenia. Szczególnie mężczyźni trwają w takim błędzie. Zakładają bowiem (potwierdzają to badania socjologów Internetu), że są na Sieci „zaczepiani” wyłącznie przez atrakcyjne kobiety.