Nauka obecna w tej powieści to nauka uczestników kongresów, publikacji w międzynarodowych pismach specjalistycznych, kolokwiów, kongresów i konferencji. Taka postać badacza-latającego Holendra, dla którego Nowy Orlean, Paryż czy Monachium są tym samym pejzażem hoteli, restauracji, barów z whisky i coca-colą i lotnisk, jest czymś zupełnie nowym. Waham się, jak ją określić. Z pewnością już nie w klasycznych kategoriach bohaterów pozytywnych i szwarccharakterów, bojowników o coś, zmagających się z wrogami i nieszczęściami losu. I mimo że śmierć, kalectwo, narkotyki i wyzysk bywają na kartkach tej opowieści, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż głównym bohaterem jest tam technologia, konsumpcja, zadowolenie z posiadania talentu i umiejętności zgrabnego poruszania się po nowoczesnym świecie. On i ona są sympatyczni i wrażliwi, dobrzy studenci dawniej, sprawni pracownicy dzisiaj. I tu wkrada się stareńkie jak krytyka literacka pytanie. Kim są w zamierzeniu autora? Modelami, za którymi tęsknią absolwenci ważnych uczelni? Czy przedstawicielami współczesnego społeczeństwa, w których przeglądamy się jak w lustrze. A zwierciadło odsyła nam obraz może taki sam, jak ten z naszej łazienki czy toalety w restauracji. Ze zmarszczkami na szyi, inaczej niewidocznymi, z lekko przygasłym spojrzeniem, przypominającym, że coś powinniśmy ze sobą zrobić.
No więc, jeżeli jest to model, to od razu powiem, że bardziej o zapachu reklamy niż tęsknoty. Promocyjny zestaw wyglądu i zajęć zachęcających do naśladowania (…).
Dlatego, Nino, ci bohaterowie są smutni i samotni. Nawet jak piją w zachwycających smakiem barach hotelowych, patrzą na Pola Marsowe czy z zapałem pracują w laboratoriach rozświetlonych komputerami. Gdyż problemy nie są kwestią czasu. A wręcz przeciwnie. Są życiem samym, nieustannym ścieraniem się przeciwieństw, nieprzepartym poszukiwaniem przyjemności za cenę dla każdego różną.
Ta książka jest sprzed Gaussa, sprzed Godla, Heisenberga i przede wszystkim sprzed Vincenta.
Pozdrawiam serdecznie dalekomorskiego rybaka.
Magda Dunikowska (e-maiclass="underline"
W odpowiedzi napisałem:
Szanowna Pani,
0. Czyż o smutku nie powinno się pisać właśnie… dekadencko?
W kolorach koktajli w kieliszkach i przywodząc na myśl zapach jaśminu w perfumach kobiet, które uważają, że prawo do pralni chemicznej na rogu powinno być wpisane w Kartę Praw Człowieka?
Ja uważam, że tak.
Głównie po to, aby pokazać, że smutek jest wszechobecny i tak naprawdę rozdzielony między wszystkich po równo.
Zarówno pomiędzy tych, którzy myją kieliszki po tych koktajlach, jak i tych, którzy wiedzą wszystko o nich z wyjątkiem ceny, która nie interesuje ich zupełnie.
Smutek jest globalny i poddaje się statystyce. Wynika z niej jasno, że smutni są częściej ci bogatsi, o czym wie i psychiatra, i lekarz, który wypisuje akty zgonów samobójców. I to pomimo tego, iż na prozac stać głównie tych bogatszych.
Dlatego ma Pani rację, pisząc, że bohaterowie SwS są, cytuję, „smutni i samotni”.
Zresztą, ja w smutku pisałem ten tekst, więc nie mógł być inny.
1. Nauka jest w SwS boginią.
Ale boginią z billboardu. I tak miało być.
Mądrość z SwS ma gwarantować wygodę, luksus i świecić jak nienaturalnie białe zęby modelek w stanikach wypchanych silikonem, reklamujących pastę do zębów.
Mądrość ma być sexy, mądrość ma być czymś pożądanym i stać się modelem życia, który zapewnia sukces.
Czy nie lepiej, w sensie wychowawczym, pokazać, że można być bogatym, nie tylko jeżdżąc szybko samochodem przypominającym bolid, kopiąc pitkę lub pokazując brzuch w MTV?
To nie miała być książka o Marii Curie-Skłodowskiej wyglądającej tak, że chce się ją albo przytulić ze współczucia, albo zorganizować składkę na jej wyjazd do sanatorium. To miała być historia smutku mądrych ludzi, którzy są smutni nie dlatego, że są wyzyskiwani – o tym pisał faktycznie Broniewski. Oni mają być smutni, bo tak naprawdę wiedzą, jak będzie smakował ten homar, którego nigdy jeszcze nie jedli.
Nauka w SwS przypomina tournee Bon Joviego po świecie z koncertami w wypełnionych do ostatniego miejsca salach koncertowych. Ale musi Pani przyznać, że mato kto chce czytać o tym, jak pomiędzy koncertami Bon Jovi chodzi do studia i całymi dniami nagrywa płyty.
Nikogo tak naprawdę nie zainteresuję, gdy będę opowiadał, jak składa się wnioski o fundusze na projekt naukowy. Już bardziej, gdy opowiem, co robią żony tych naukowców w czasie rautów, gdy projekt udało się zakończyć i trzeba koniecznie o tym opowiedzieć światu.
2. Przyzna też Pani, że w SwS nauka jest ważna, prawda?
Że nie zdejmuję jej – nauki – z piedestału? Że piszę o naukowcach jak o ludziach, którzy są zawistni, kłamliwi, słabi? Tacy sami jak inni. I piszę to tak -proszę wybaczyć samochwalstwo – że chce się to czytać. Wiem o tym, wielu mi o tej nauce w SwS pisze. Bytem rozbawiony, gdy jedna pani napisała mi, iż „ona w książkach zawsze opuszcza te naukowe kawałki, a Pan napisał to tak, że nie zauważyłam, że je czytam”.
Albo gdy jeden pan napisał mi, że „SwS to książka popularnonaukowa z wątkiem miłosnym”.
Ludzie po SwS idą do księgarni i kupują książki o dekodowaniu genomu albo upewniają się, że ta historia z mózgiem Einsteina jest prawdziwa, albo sprawdzają, czy nie kłamałem, pisząc o Kinsey'u lub czy naprawdę sperma po ananasch smakuje inaczej.
I to jest QL, nawet jeśli jest to z tylko nauka z billboardu.
Rozpisałem się…
A tak naprawdę chciałem tylko Pani podziękować. Najbardziej za przypomnienie mi Godla, którego biografię czytam przynajmniej raz w roku.
Bo widzi Pani, to moje pisanie jest trochę jak kolorowy koktajl w moim życiu. Tak naprawdę robię w życiu naukę. I tak pozostanie.
Ostatnio, podczas obrony doktoratu mojego pierwszego doktoranta, recenzent, mój przyjaciel i absolutny polski autorytet z dziedziny chemoinformatyki, powiedział mi tak:
„Janusz, ja myślałem, że ty jesteś poważnym człowiekiem. A okazało się, że ty piszesz powieści…”
Ale potem, podczas obiadu, gdy wypił trochę wina podszedł do mnie i dodał:
„Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę…”
Bien cordialement,
Janusz L Wiśniewski, Frankfurt/Main, starszy rybak.
(e-maiclass="underline"
Wiedza i mądrość Jakuba – nie tylko ta akademicka – pojawia się także w innym kontekście. Jest dla niektórych czymś pierwszoplanowym, pociągającym i fascynującym:
Żadna kobieta, która przeczyta tę książkę, nigdy w życiu nie zwiąże się z żadnym miernotą.
Nie wyrazi przyzwolenia (dobrowolnie) na bylejakość. Na bycie z mężczyzną, który nie wie, do czego może służyć termofor w kształcie serca, jak słodko jest całować kobiece nadgarstki i jak w języku migowym powiedzieć „kocham”!
Co gorsza, po lekturze tej książki wydaje mi się, że facet, który nie wie nic albo niewiele na temat genomu, struktury mózgu, procesu przewodzenia bodźców, neuroprzekaźników, na temat PMS-ów, tantry i BB Kinga oraz Bacha -jest całkowitym ignorantem niewartym uwagi:-).
I to jest niewątpliwa zaleta tej książki. Jedna z wielu.
Poza tym „S@motność…” pozwala dotknąć bólu w taki sposób, że czyniąc go jakby jeszcze większym, mimo to czyni możliwym do strawienia. Na zasadzie pewnego wykroczenia poza jakieś „ustalone” granice. Nagle w zdziwieniu spostrzegamy, że granica została przekroczona, a my w dalszym ciągu… jesteśmy żywi.
Nigdy w życiu nie przeczytałam o seksie, o miłości tak wzruszających i mądrych słów.
Nigdy jeszcze nie udało się nikomu mnie przekonać, że miłość jest taka ważna i piękna…
Renata Palka-Smagorzewska
(e-maiclass="underline"
121 strona, ze względu na m ó z g…
Zawsze mnie fascynował, dlatego ta strona nasycona jest niesamowitą energią i dlatego jest szczególna…
Dla mnie „S@motność…” to apoteoza mózgu.
Miłość w „S@motności…” jest pochodną mózgu.
Życzę wszystkiego niepowtarzalnie fascynującego.
Agnieszka Siedlecka, Łódź
(e-maiclass="underline"
Jak bardzo ślepym, głuchym, intelektualnie pustym, a może zwyczajnie po ludzku podłym trzeba być, by nazwać „S@motność…” książką o cyberseksie? (Dariusz Nowacki, recenzja „S@motności w Sieci” w „Polityce” – JLW)
Ktoś nazwał ją popularnonaukową, prawda? I, u diabła, miał rację -bo ona nią jest! Wiele z historii opisywanych przez Jakuba znałem już wcześniej – szczególniej kulisy odkrycia struktury DNA czy projektu sekwencjonowania ludzkiego genomu – to wynika z moich zawodowych (i nie tylko) zainteresowań. Z kolei to, co napisałeś o losie mózgu Einsteina czy przejmujący fragment biografii Pani Candance Pert (no tak, ja też jestem doktorantem…), zasiliło moją skromną jeszcze wiedzę i stało się niczym woda na młyn refleksji. Czy nie o to również chodzi? Z bardzo formalnego punktu widzenia te wątki, przedstawione bez nadmiernych uproszczeń, wplatają się doskonale w całość historii. Idąc dalej, jeśli dodać wspaniały opis środowiska naukowców i obraz samej pracy w nauce (która z pozoru jest jakże nieefektowna i jakże odmienna od wyobrażeń reżyserów hollywoodzkich), to… w pewnym sensie możemy mówić już o literaturze popularnonaukowej.