— Poddadzą się? — zapytał niecierpliwie Dymitr, przytrzymując na munsztuku nerwowego, niecierpliwego, wyrywającego się do przodu wierzchowca. — Dali jakiś znak?
— Nie mają chyba ochoty — mruknął Buczyński, który spoglądał przez perspektywę na mury Czernihowa.
— Pokaż.
Carewicz przytknął lunetę do oka i skierował ją na główną bramę grodu. Od razu dojrzał wystające spoza niej zakrwawione pale, na których dygotali brodaty Moskal i wygolony Kozak. Było ich dwóch; kolejnego podnoszono właśnie ponad parapety i palisady, a obok jeden z moskiewskich strzelców opuścił portki, zadarł kaftan i wypiął wprost do lunety Dymitra siny od mrozu nagi tyłek, a potem demonstracyjnie podtarł sobie golusieńką panewkę rulonem papieru, pokazując dobitnie, do jakiego celu służyć może w Czernihowie gramota Samozwańca.
— Obawiam się, proszę Waszej Carskiej Mości — rzekł ściszonym głosem Buczyński — że ten na paliku, po lewej, to Stiopka, a po jego prawicy zasiada Konstanty Masymowicz Tielepniew z Morawska, co nam się polecał z usługami. I zamiast otworzyć bramy, otwarł sobie wrota do raju.
— Odpowiedź brzmi: nie — chrząknął wojewoda. — Co teraz?
— Teraz posłanie zaniosą nasze działa! — warknął Dymitr. — O psy niewierne, zdrajcy, sprzedawczykowie! Poznacie smak carskiej opały razem z całym grodem! Panie Ostromęcki!
— Słucham, Wasza Carska Mość!
— Zatoczyć działa pod bramy! Otworzyć ogień! Szykować się do szturmu!
— Tak jest! — odparł starszy nad armatą, unosząc rękę do kapelusza i nie dodając przezornie, że salwa z samborskich śmigownic może bardziej rozśmieszyć niż przestraszyć czernihowian.
A jednak los sprzyjał wyprawie Dymitra. Ledwie zaprzęgi z działami i jaszczami poczęły zataczać koła na skamieniałym gruncie, przy głównej bramie wszczął się rejwach. Potem już poszło prosto — i tym samym torem, co w Morawsku. Gniew mieszczan posadzkich, kupców i pospólstwa skierował się znowu przeciwko carskim wojskom. Od strony grodu przypadł skąpany w błocie, ogniu i prochowym dymie Moskal, zrzucił czapkę, pochylił się nisko w kulbace spienionego konia.
— Wasze Carskie Wieliczestwo! — wycharczał. — Bunt w mieście. Bramy otwierają… Ze strzelcami… Biją się!
— Lećcie do Dońców Koreły i Kozaków Świrskiego! — zakrzyknął Dymitr do swoich posłańców. — Niechaj atakują! Ruszać się!
Gońcy pomknęli do sotni i pułków. Mniszech zaś złapał się za głowę całkiem jak Piotr Skarga na widok warchoła Stadnickiego w katolickim kościele.
— Wasza Carska Mość! Tylko nie Kozacy! Złupią miasto!
— Za późno — rzucił Buczyński. — Patrz, waść.
Wszystkie pozostałe sotnie zaporoskie, które do tej pory bezczynnie przyglądały się harcom, uderzyły konie ostrogami. Lawa kozackiej jazdy runęła ku bramom Czernihowa, zbiegła się u drewnianych, rozwartych wrót, ścisnęła, wpadła do grodu jak górski potok, porywając ostatnich carskich strzelców, tratując i roztrącając zwarty z nimi w boju tłum. A z tyłu wpadła za nimi nierówna, falująca linia kozackiej piechoty.
Walka przeniosła się na ulice miasta. W ciemnościach rąbano się szablami, bito i tratowano, kłuto spisami, walczono na pięści i zaciśnięte kułaki. Wszystkie dzwony Czernihowa zabiły na trwogę, gdzieś blisko zamku zabłysły płomienie. Zamieszanie trwało jednak tak krótko jak wystrzał z działa. Zaporoska nawałnica przetoczyła się uliczkami i placami w pobliże kremla. Część strzelców i dworian wiernych wojewodom zatłuczono na śmierć, zarąbano pod ścianami i na progach domów; większość jednak, widząc, co się święci, natychmiast przeszła na stronę Dymitra, wydając Kozakom dwadzieścia siedem dział rozstawionych na wałach.
Pozostali, w tym trzej wojewodowie, cofnęli się na kreml, w ostatniej chwili zatrzasnęli bramy, a kiedy jazda i piechota Zaporożców pojawiły się na placu targowym, nagle kule świsnęły im koło uszu, zagrzmiały hakownice i strzelby.
To zabolało bardziej niż słowna zniewaga. Konne zaporoskie sotnie zrobiły w tył zwrot i zamiast szturmować umocniony kreml, pomknęły na powrót ulicami miasta, znalazły bowiem lepszy i łatwiejszy cel. Mołojcy i czerń, starszyzna i sotnicy — cała zaporoska tłuszcza runęła w dzikim porywie do wnętrza dworów, domów, kramów i składów, dysząc po niedawnym boju, wymachując szablami, kiścieniami i nahajkami.
Ale bynajmniej nie po to, by zanieść mieszkańcom dobrą nowinę!
Zaporoska czerń wpadła w odwiedziny, by łupić, gwałcić i mordować.
Dymitr i jego dwór usłyszeli krzyk, jaki wzbił się nad zdobytym miastem, wrzask setek gardeł, szczęk szabel i pałaszy, łoskot toporów rąbiących wrota kupieckich bram, krzyk niewolonych Moskiewek i łoskot rozwalanych skrzyń.
— Dworycki! Gogoliński! — zakrzyknął Dymitr. — Bierzcie swoje chorągwie i jeszcze po jednej petyhorskiej. Odgońcie Kozaków od mieszczan i wróćcie im, co złupili!
Pułkownicy rozjechali się do swoich rot, zebrali je odgłosami trąbek. A potem zwarte kolumny polskiej jazdy pomknęły wprost do Czernihowa.
Dydyński i inni towarzysze, pocztowi i luźna czeladź z carskiej chorągwi wpadli w kręte, błotniste uliczki miasta jak burza. W grodzie trwał dziki rabunek, zdawać by się mogło, że Tatarzy zdobyli miasto i teraz walczą o jasyr i łupy. Kozacy wdzierali się do domów — fakt, nie zabijali, chyba że ktoś się napraszał, to znaczy stawał w obronie swego mienia i czci. Zwykle jednak rozwalali skrzynie i drzwi do komór, wyrzucali na ulice bele aksamitu i adamaszku, soroki sobolich skór, futra i kosztowne szuby. Szable i zbroje ozdabiane złotem, kitajki i rzędy końskie, kilimy, kobierce. A po nich opony, zegary, czary, półmiski, flasze i nalewaki. Srebrne i złote roztruchany, parciane mieszki ze złotymi rublami i dukatami, skóry niedźwiedzi, łosi, bobrów, kunie i jelenie. Łańcuchy i krzyże nabijane rubinami i szmaragdami, ikony w złotych i srebrnych fartuchach.