Wszystko to miało zniknąć jak w otchłani w przepastnych taborach Zaporożców, którzy na razie wyrywali sobie z rąk sztuki brokatu, cajgu i bombasynu, futra jenotów, marmurkowe kożuchy, chresty i ikony, kiedy nadciągnęła husaria i petyhorcy. Dworycki rzucił chorągwie do ataku — wzdłuż najważniejszych ulic Tretiaka i Podoła.
Kozacy znaleźli się między młotem a kowadłem. W położeniu okonia, który ledwie przyuważył smaczną rybkę, a sam został połknięty żywcem przez dorodnego szczupaka. Husarze wpadli na nich jak orkan, stratowali, odpędzili od jeszcze ciepłej zdobyczy, choć trzeba przyznać po sprawiedliwości, że Dydyński i inni towarzysze nie cięli ich szablami, płazowali tylko po durnych łbach i karkach, smagali nahajami, obalali końmi. Po pierwsze bowiem — jakoś tak głupio było im bić swoich, po drugie zaś — Kozaków w obozie Dymitra było summa summarum dwa razy więcej niż Polaków, a nikt nie wiedział, czy któregoś pięknego dnia w Moskwie los całej armii carewicza nie będzie zależał od dobrego humoru Zaporożców.
Jedynie pan Sobolewski z Ukrainy rąbał nieszczęsnych mołojców jak koronnych wrogów, nie żałując szabli. A zagadnięty przez Dydyńskiego, podniósł nań zdziwione oczy.
— Bij psich synów, rezunów! — zakrzyknął, gotując się ze złości jak bulgocący sagan na ogniu. — Wszyscy oni jednej ruskiej kurwy syny! Dziś Moskali łupią, a jutro nam do dworów z kosami przyjdą! Tfu! Znam ja ich, plemię sobacze, poznałem dobrze za buntów Nalewajki i Łobody, co znaczy kozacka fantazja. A ojciec mój za Kosińskiego!
Pacyfikacja nie trwała dłużej niż dwa pacierze. Wnet wielkie gromady Kozaków, wyjąc i krzycząc, rzuciły się do ucieczki w stronę bramy, inni pokryli się w bocznych uliczkach albo rozpierzchli na cztery strony grodu, klnąc na proklatych Lachów, łkając na kozaczą biedę i przeklinając carską niewdzięczność, która za krew przelewaną w obronie prawosławnej wiary nagradzała ich razami nahajów, sińcami i guzami zadawanymi przez polskie szable. Czerń i Niżowcy rozproszyli się, pozostawiając stosy łupów wywleczonych z domów i chat. Bezpańskie dobra, skrzynie, worki, kufry i kosztowności leżały w błocie i śniegu, kusząc oko. Husarze i petyhorcy nie dali się długo prosić.
— Brać dobro, póki Dymitr nie patrzy! — zakrzyknął Mikołaj Przybyłowski, nic sobie nie robiąc z obecności samego rotmistrza. — Zabierać sobole, skóry, sztuki złociste, aksamity! Wszystko to teraz pójdzie na rachunek Kozaków. Brać chresty, ikony, ruble i dukaty! Ruszać się, psiekrwie, sam wszystkiego nie uniosę!
Towarzyszom i pocztowym nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Gogoliński i Dworycki próbowali zaoponować, ale zakrzyczano ich. Pancerne i zbrojne roty rozdzieliły się na watahy i poczty, skoczyły do domów, rzuciły się na łup jak wilcy.
— Tutaj, mości panowie! — ryknął Przybyłowski, wskazując obszerne domostwo z podkletem, czyli piętrem, z wrotami wjazdowymi nadkruszonymi toporami, którego jeszcze nie zdołali ogołocić Kozacy.
Dydyński ruszył za nim, bo podejrzewał, że stary Mikołaj, zaprawiony w bojach jeszcze za króla Stefana, miał prawdziwego żołnierskiego nosa; wiedział zarówno, gdzie spodziewać się wroga, jak też gdzie szukać złota, jadła i dukatów.
Zeskoczyli z koni, pozostawiając je Borysowi, chwycili ławę poniewierającą się na ulicy, porwali za czekany i nadziaki. Starczyło kilka uderzeń, by rozchwierutane, potrzaskane wrota, osadzone w bramie zwieńczonej ikoną Chrystusa sędziego świata, ustąpiły. Dydyński i pocztowi wpadli do wrotnej izby, a potem na zasłane śniegiem podwórze, załomotali do drugich drzwi — wiodących do sieni, z której wspinały się na podklet zadaszone schody.
— Otwierać w imię Boga! — zakrzyknął Przybyłowski. — Otwórzcie, my dobrzy chrześcijanie!
Mieszkańcy nie byli tak głupi, za jakich uważał ich pan Mikołaj, a może w tym domu nie mieszkali chrześcijanie, ale pohańcy, dość, że nikt nie odezwał się po drugiej stronie.
— Do toporów, panowie bracia!
Drzwi zatrzęsły się od uderzeń obuszków i czekanów, ale wytrzymały pierwszy szturm.
— Waszmościowie — zagrzmiał Herakliusz Świrski, który przezornie nie przyłożył ręki do wysiłku towarzyszy — to nie tak trzeba. Żelazo przynieście, trzeba podważyć od dołu, sposobem!
Nikt go nie słuchał. Sapiąc z utrudzenia, pocztowi przywlekli z podwórca dębową ławę. Wzięli rozbieg, uderzyli raz i drugi.
Drzwi padły, choć nie zastosowali się do dobrych rad Świrskiego. Dydyński i Przybyłowski wbiegli do wysklepionej sieni, dopadli schodów wiodących na piętro, załomotali podkutymi butami na wyślizganych stopniach, doszli do drugich drzwi, wiodących zapewne do górnicy, czyli głównej izby domostwa.
Spoceni, zdyszani Świrski i Nieborski razem z pocztowymi Przybyłowskiego wtaszczyli na schody poobijaną dębową ławę.
— Dawajcie! Razem! Juuuuż!
Drzwi zakołysały się od uderzeń, kopniaków, ciosów nadziakiem. Pękły z trzaskiem w połowie, rozleciały się w końcu.
— Strzelą! Dalibóg, strzelą! — zakrzyczał Przybyłowski, zasłaniając oblicze rękawem.
— Na boki!
Zza obalonych, rozrąbanych drzwi błysnął ogień, huk poraził ich zmysły, uderzył w nich razem z prochowym dymem gorącem i drobinami prochu. Wystrzał chybił; Dydyński i Przybyłowski wpadli z szablami do niskiej izby, obitej brytami aksamitu.
Trzech ludzi — pewnie pachołków z czeladnej — stawiło im czoło. Dwaj młodzi, prawie dzieciuchy, jeden stary, z rozwidloną brodą, jak proszalny dziad. Towarzysze husarscy nie dali im szans. Dydyński odbił cios szabli, przytrzymał ją z dala, następujący za nim Nieborski rozłożył sługę ciosem nadziaka; Przybyłowski chlasnął swojego przeciwnika szablą w łeb, kolejnym zajął się Świrski.
Wpadli do izby rozgorączkowani, rozżarci jak wilki. W kącie, przy ławach okrytych skórami, skupiła się cała rodzina — brodaty Moskal w malinowej ferezji, kołpaku i czobotach, dwie szlochające córki w sarafanach, o obliczach wybielonych tak, jak gdyby miały zaraz położyć się do trumny albo dla odstraszenia polskich czy kozackich zalotników. Żona, tuląca w ramionach najmłodsze dziecko, z włosami podtrzymywanymi przez rogaty wołosnik, nakryty chustą, kuliła się w kącie izby, rozdygotana, płacząca.