Pan domu wystąpił z szablą w garści, ale chyba nie bardzo wiedział, za który koniec ją trzymać. Ujrzawszy, że ma sprawę nie z Kozakami, ale Lachami w husarskich zbrojach, zgiął się aż do ziemi, pokłonił najniżej, jak pozwalał mu wydęty kałdun.
— Błagodietieljom moim czełom biju, kłaniajus stopam waszym! — zajęczał. — Witajcie, pany, nie poznał ja głupi, że Lachy.
— Nie poznałeś, a z półhaka witasz?! — zagrzmiał Przybyłowski. — Ty kpie, zdrajco, moskiewskiej murwy synu!
— Za, za… zawsze byłem stronnikiem jeho wieliczestwa, carewicza Dymitra, słoneczka naszego ruskowo…
— A to i dobrze! — zarechotał Dydyński. — Skoro jesteś poplecznikiem Dymitra, tedy godzi się, abyś zapłacił nam zaległy żołd. Dawaj diengi, ruble i dukaty! Albo jak skopa wybebeszymy!
— Pocze… kajcie — zakwilił Moskal. — Wy szlachetni panowie, Polacy!
— Brać dobro! — zakrzyczał go Przybyłowski. — Ruszać się, psie krwie!
Pocztowi rzucili się do komór i izb, Nieborski capnął za kark najstarszą córkę gospodarza — nie po to, by pofolgować chuciom, lecz zerwać z jej szyi sznur pereł wart parę ładnych czerwonych złotych. Dziewczyna uciekła z wrzaskiem, dogonił ją koło stołu, porwał za kokosznik, przytrzymał, rzucił na stół, by się nie szarpała. Jej ojciec skoczył za nim, wywijając szablą, z lękiem, który Dydyński wyczuwał przez najgrubsze kaftany i skóry od czasu inflanckich rabunków. Ten podły, niski strach towarzyszył zawsze zwadom zawodowych żołnierzy z chłopami i mieszczanami, którzy sprawniej niż szablą szermowali kosą, łokciem i piórem. Moskal stanął w obronie córki zbyt zdecydowanie, by go zlekceważyć, za słabo zaś, aby zrobić komuś krzywdę. Dydyński walnął go płazem przez plecy, Nieborski porwał za nadziak, rąbnął starego drzewcem w łeb, poprawił na płask, a zakrwawiony kupiec wypuścił broń, padł na kolana.
To był stary inflancki sposób na zapewnienie sobie kilku chwil spokoju — wypatrzyć najstarszego i najczcigodniejszego domownika, a potem rozwalić mu łeb, względnie chlasnąć szablą przez gębę. O ile czeladź była już pobita, reszta niewiast, dzieciaków i sług rzucała się, by opatrywać i przytrzymywać włodarza, dając tym samym sporo czasu na przeszukanie domostwa.
Nieborski zerwał z szyi dziewczyny upragniony sznur pereł, białe kule trysnęły na wszystkie strony. Te, które złapał w ręce, od razu przesypał do mieszka.
Na gwałt nie było czasu, nie sposób zresztą swawolić, mając na sobie husarską zbroję ważącą prawie pół kamienia. Aby ujeździć dzierlatkę, trzeba bowiem nie tylko podciągnąć z przodu folgi, ale także podtrzymywać je jedną ręką, by nie opadły ze skutkiem groźnym dla trwałości rodu towarzysza. A to już ogranicza znacznie pole manewru, tak samo jak nie można walczyć, mając obie ręce zajęte i siedząc na nieujeżdżonym, narowistym koniu, który nie chce skręcać od samego dosiadu jeźdźca.
Świrski i pocztowi Przybyłowskiego rzucili się w tym samym czasie na skrzynie i skarbczyk, szybko i sprawnie jak wilki. Nie wydzierali sobie bowiem z rąk zdobyczy jak Kozacy — wiadomo było przecież, że wszystko zostanie równo i sprawiedliwie podzielone w ramach pocztu — więc oszczędzali czas, kierując siłę nie przeciwko kompanom, lecz na łupanie coraz to nowych skrzyń i kufrów podsuwanych przez Świrskiego.
Odbili kłódki, rozwalili zamki, a potem dobrali się wreszcie do roztruchanów, ampułek i srebrnych talerzy, mis i złoconych półmisków. Do soroków sobolich, futer z jenota, wilka i niedźwiedzia, zapon i zawieszeń, sznurów pereł, rubinowych i diamentowych pierścieni, chrestów i czar. Do kożuchów, sarafanów, szub i terlików haftowanych złotymi nićmi, włośników wyszywanych perłami, diamentowych kik i kokoszników.
A potem porwali ścienne opony z kitajki; rozsierdzeni, że w skrzyniach było mało złota, tłukli ławy i stolce toporami, rozwalali piece, grzebali w kominach. Dydyński i Przybyłowski skoczyli do bocznego sennika, nieogrzewanej letniej izby, gdzie w rogu komnaty wisiał rząd ikon błyszczących srebrnymi i złotymi okuciami koszulek. Mikołaj przeżegnał się, a Jacek tylko skłonił głowę. A potem chwycił srebrną ryzę i zerwał ją z oblicza Maryi, zdjął najcenniejszą jego zdaniem ikonę — z Michałem Archaniołem, zdobioną złotymi koronkami, odrywał, odginał błyszczące okucia, zawinął wszystko w aksamitną płachtę.
Moskiewska rodzina skupiła się przy jęczącym, ledwie żywym brodatym kupcu. Córki krzyczały, żona szlochała, dziecko wyło jak pies. Moskiewka raz czy dwa rzucała się z pazurami na czeladników wywlekających jej skarby z powałuszy, czyli bocznej izby, ale zamilkła odpędzona kilkoma kułakami i kopniakiem. Szlochająca, rozdygotana, w porwanej szubie, wodziła za Polakami nienawistnym wzrokiem, jak wilczyca tuląc do siebie dzieci.
— Każcie Borysowi wyprowadzić konie ze stajni! — zawołał przytomnie Dydyński. Wszak rumaki i wierzchowce były na wojnie o wiele cenniejszą rzeczą niż złote dukaty.
Wychodzili z dworu obciążeni łupem, pozostawiając po sobie rannych i ledwie dychających, szloch, łzy, zrujnowane izby i ślady krwi na kobiercach. A nade wszystko pamięć o krwawym rabunku, która jednak zbladła zapewne w kolejnych dniach wojny moskiewskiej, wraz z każdą nową bitwą czy zdobytym miastem. To był przecież dopiero początek ich marszu na Moskwę.
Trąbki wzywały ich do powrotu. Wyprowadzili trzy konie gospodarzy, wrzucili futra i srebra do juków, byle jak, gubiąc naczynia i roztruchany. Wysłali Herakliusza i jednego z pocztowych Przybyłowskiego z tym wszystkim do obozu, a potem pognali do porucznika. Gogoliński stał w bocznej uliczce jedynie ze swoimi pocztowymi.
— Mości panowie — zagrzmiał — trzeba iść pod kreml z panem Buczyńskim, wezwać wojewodów do poddania! Pojedziecie za jego ludźmi, z pocztami jako zbrojna eskorta. Pod białą flagą.
Poszli ku kremlowi raźną rysią, bryzgając lepkim błotem, grzęznąc w śniegu. W Czernihowie panował totalny galimatias, jak w zamtuzie w czasie pożaru. Tu jeszcze Zaporożcy dobierali się do domów i kleci lub uchodzili przed petyhorcami, tam zaś uliczkami waliły wielkie kupy mieszczan i strzelców, podrzucające do góry czapki i kołpaki i wiwatujące na cześć Dymitra. Ponieważ niektórzy Moskale krok mieli dość szeroki i chybotliwy, Dydyński odgadł, że musieli świętować wyzwolenie Czernihowa gorzałką, której spore zapasy rabowano na targowisku, po powieszeniu dzierżawcy kabaka i zatłuczeniu kijami na śmierć jego żony i dzieci. Fortuna jednak toczyła się kołem, a sam stolnikowic dumał nad tym, co się stanie, kiedy ogromna większość świeżo nawróconych stronników Dymitra przekona się, że kiedy iskali w grodzie zauszników cara Borysa, w nagrodę za wierność Samozwańcowi, Kozacy zrabowali ich dwory i chaty. To znaczy tak naprawę zrabowali je Polacy, zrzucając całą winę na Zaporożców… Mocno się to wszystko pokomplikowało. Jak zwykle na wojnie.