Kolejny błąd jest, można by rzec, bydlęcy. Wesoło się bowiem robi — i wcale nie potrzeba do tego beczki przedniego węgrzyna — kiedy czyta się na przykład o łaciatych krowach skubiących trawę koło chłopskich zagród. A jeszcze milej, kiedy szlachta żąda w karczmie butelkowego piwa (szkoda, że nie od razu sześciopaków żywca, przynajmniej byłoby postmodernistycznie), spogląda na zegarek, sprawdzając, która godzina, wymachuje szablą z blachy czy chadza w surdutach.
Tymczasem w xvii stuleciu odmienne było wszystko — począwszy od ludzi, a skończywszy na wyglądzie pól i lasów. Wspomniane zwierzęta gospodarskie w niczym nie przypominały dzisiejszych. Bydło było umaszczenia czerwonawego, dużo mniejsze od współczesnych krów, a dodatkowo miało długą sierść i wielkie, zakrzywione rogi, co sprawiało, że bardziej przypominało tura niż dzisiejszą poczciwą krówkę. Świnie nie były gładkimi i różowymi zwierzakami, ale wyglądem przywodziły na myśl dziki pokryte szczeciną. Dopiero w xviii wieku, za panowania Augusta iii Sasa, pojawiły się pierwsze piwa w butelkach — wcześniej przechowywano je tylko i wyłącznie w beczkach.
Lektura staropolskich pamiętników jest wręcz zaskakująca. Na przykład Stanisław Niemojewski pisze, że Moskale nie mają zupełnie lasów, a tylko chrusta (czyli zarośla), gdzie rosną… sosny i świerki! A zatem szlachcic ów nie uznawał lasu sosnowego za las. W xvii wieku nie było nim bowiem — tak jak dziś — skupisko sosen nadających się najwyżej na opał, ale bór dębowy, bukowy, modrzewiowy czy jodłowy, których niewiele zachowało się do naszych czasów.
…zrobionych ciesielską robotą z jodłowych bali — ciesielską robotą określano w dawnej Polsce po prostu zwykłe drewno obrobione piłą lub toporem. Bardziej misterne zdobienia, a więc rzeźbione drzwi, bejcowane i lakierowane, nazywano stolarską robotą. Ciesielską była podłoga z prostych desek, przybitych byle jak, a tą drugą — misternie ułożony parkiet.
Ze świetlicy było przejście do bocznego, gościnnego alkierza… — rozplanowanie dworu w Dydni podobne jest do większości ówczesnych siedzib szlachty, na przykład dworu w Kowalewszczyźnie, gdzie przez środek budowli na przestrzał szła wielka sień. Z obu stron otaczały ją izby (z lewej jadalna, z prawej sala bawialna). Na narożnikach dwór zaopatrzony był w alkierze — przybudówki, które służą jako komnatki gościnne, sypialnie, a także do obrony. Jedna z tych komnat to czeladna — służąca jako pomieszczenie dla czeladzi. Na końcu sieni jest drugi ganek — wysunięty na ogród. Wystrój i wyposażenie opisanego dworu w Dydni pochodzi zaś z autentycznych inwentarzy, a przede wszystkim z protestacji, czyli skarg szlachty wypłakującej do ksiąg grodzkich, co też nikczemni konfederaci, rozbójnicy albo sąsiedzi zrabowali im ze zdobytego domostwa.
Niestety, nie przyda się tu ani protestacja, ani szabelka, ani apelacja, ani tym bardziej mocja — chodzi tu oczywiście o pospolite terminy staropolskiego procesu sądowego. Protestacja oznaczała skargę wpisaną do ksiąg grodzkich i dotyczącą naruszenia prawa — na przykład zajazdu, ale także wyzwania na pojedynek czy przetrzepania rzyci. Apelacja oznaczała to samo co dzisiaj — odwołanie się od wyroku sądu ziemskiego, podkomorskiego albo grodzkiego do wyższej instancji — trybunału; w tym przypadku, jako że Ziemia Sanocka przynależała do prowincji małopolskiej — trybunału ruskiego w Lublinie. Mocja z kolei oznaczała naganę wobec sędziego, jeśli któraś ze stron twierdziła, iż popełnił błędy w czasie procedury lub wydał nieuczciwy wyrok.
Panie Damazy — zwrócił oczy w stronę ekonoma — jak rozumiecie, umrę? — scena owa jest najzupełniej autentyczna. W taki właśnie sposób, pogodzony z ludźmi i Panem Bogiem, umierał podkomorzy halicki Prokop Raszko, skracając sobie czas pozostały do nadejścia śmierci pogawędką ze swym przyjacielem Łychowskim. Na pociechę pozostawił on swoim potomkom majątek obliczany na 100 000 złotych polskich, za co można było kupić jakieś siedem albo i dziesięć wsi.
…chciał się wykpić, że on nie Dydyński, ale Dynowski — ta historia również jest prawdziwa, tyle że dotyczy pewnego poczciwego karczmarskiego chłopka spod Tarnowa, który podawał się za Ligęzę — członka potężnego i znacznego rodu szlacheckiego. A kiedy pewnego razu spotkał w Krakowie panów Ligęzów, wykpił im się, twierdząc, iż tak naprawdę zwano go Łazęgą, które to miano różni ludzie odmienili na Ligęza.
Aby zaś Czytelnik nie pomyślał, że historia ta pochodzi z arcycnotliwej pisaniny niejakiego Sienkiewicza albo innej Marii Konopnickiej, dodać należy, że Ligęza ów pojął niejaką Śrobowaną, skortezankę, której, jak powiadał Walerian Nekanda Trepka: co żywo pospólstwo zażywali w Krakowie. Wyjaśnienie zaś etymologii słowa zażywali pozostawię dociekliwości wytrawnego Czytelnika.
Co ciekawe, rzekomy Ligęza skończył marnie, bo kiedy wziął w dzierżawę Przybysławice u Żarnowca, chłopi, wiedząc, że nie jest szlachcicem, bardzo go lekceważyli. Pewnego razu niejaki Kaleta zajął Ligęzie gęsi, a kiedy ów przyszedł do niego z awanturą, chłopek zdzielił go w łeb kłonicą, zabijając na miejscu, a sam uszedł. Hic transit gloria mundi.
A zajazdy na Zaderewiec i zbrojna intromisja, czyli wwiedzenie do Temeszowa… — intromisją nazywano w dawnej Polsce prawne wwiązanie (wwiedzenie) zwycięzcy w procesie sądowym do spornego majątku, którą przeprowadzał woźny w asyście świadków. Jeśli strona przegrywająca proces nie chciała jednak oddać spornej majętności i na przykład szczuła woźnego psami albo kazała zjeść mu urzędowy dokument zamiast kolacji, sąd zarządzał rumację, a gdy i ta nie odniosła skutku — banicję, czyli zezwalał zwycięzcy albo staroście grodowemu na zajęcie przedmiotu sporu siłą.
castrum doloris — łac. zamek boleści — tak nazywał się w dawnej Polsce ozdobny katafalk, na którym stawiano podczas pogrzebu trumnę ze zmarłym.