Dymitr wyprostował się, widząc oznaki uwielbienia, szedł sztywny, jakby nagle przybyło mu ze trzy cale wzrostu. Zerknął nawet z ukosa na swego wybawcę, jakby spodziewając się, że szlachcic spuści z tonu, jednak temperament i usposobienie pana Jacka były rogate i nieokiełznane jak u samego diabła. Stolnikowic więc bynajmniej z konia nie zsiadł ani nie oddał pokłonów. Podobnie zresztą jak jeden z nowo przybyłych, który pokłonił się Dymitrowi w kulbace, uchyliwszy czapki.
— Miłościwy carewiczu nasz! — zakrzyknął. — Jesteście zdrowi?
— Napadli nas za Denowem, ubili pana Jaksmanickiego i dwóch czeladników. A mnie wsadzili szmatę w gębę i położyli do trumny, abym udawał nieboszczyka.
— Chwała Bogu, że Wasza Carska Mość żyje!
— Uwolnił mnie ten szlachcic… Pan Dydyński. Który choć hardy w słowach i nieposkromiony w języku, przecie jednak uczynił lepszy użytek ze swojej szabli niż ze zjadliwej gęby.
— Ja tego Dydyńskiego znam — odparł jeździec. — Za dobrze. I za długo.
Stolnikowic westchnął. Teraz już był pewien, kim jest jego rozmówca. W mroku poznał od razu chrapliwy, zmęczony głos Adama Dworyckiego, z którym… Ech, szkoda było gadać.
Zacnie witała go rodzinna Ziemia Sanocka po powrocie z Inflant. Zaczęło się od grasantów na trakcie i martwego oblicza dawnego kompana. A teraz jeszcze Dworycki, z którym szlachcic miał rankor od czasu, gdy obaj służyli w Inflantach. Kto następny zastąpi mu drogę? Znienawidzony Jerzy Krasicki? A może sam diabeł i pani śmierć?
— Konia!
Jeden z kozaków posłusznie zeskoczył z kulbaki i oddał wodze Dymitrowi. Rzekomy carewicz zwinnie wskoczył na terlicę.
— Pragnę ci podziękować, mości panie Dydyński — rzekł władczym głosem. — I nawet pomimo twej niewyparzonej gęby ofiarować moją łaskę. Gdybyś chciał pomóc odzyskać mi tron, ofiarowałbym ci carskie zmiłowanie i przebaczenie…
Stolnikowic roześmiał się wesoło.
— Majętności w Moskwie, czyli gruszki na wierzbie — parsknął. — Albo asygnatę na skórę niedźwiedzia, co żywy po lesie chodzi. Tak samo ja mogę dać Waszej Carskiej Mości Niderlandy. A na dokładkę Jedysan i Oczaków ze wszystkimi ordami. Jeno że wejść w jego progi będziesz musiał nie w towarzystwie Adama Dworyckiego i kilku nędznych semenów, ale w asyście dwudziestu tysięcy szlachty polskiej!
— Niechaj Wasza Carska Mość plunie na tego człowieka — ozwał się Dworycki. — Znam go nie od dziś i zgoła ze złej strony. Pan Dydyński należy do przeciwnej nam partii, do ludzi Zamoyskiego i Ostrogskich, którzy nie sprzyjają twym zamiarom.
— Nie należę do nikogo innego poza sobą samym! — zaoponował stolnikowic. — Wolno mi nie wierzyć w waszą sprawę, bo jestem szlachcicem, o czym waszmość chyba zapomniałeś!
— Jestem wdzięczny za uratowanie życia — rzekł Dymitr ze zmarszczonymi brwiami. — Mów sobie, co chcesz, o naszym spotkaniu, ale nie posuwaj się dalej, bo może dosięgnąć cię mój gniew. Bo ja jestem Dymitr Iwanowicz, kość z kości Rurykowiczów ruskich, a w moich żyłach płynie krew samego Ruryka i Monomacha, Aleksandra Newskiego i Iwana Kality. Bo kiedy Jezus Chrystus w dobroci swej i miłości do człowieka ześle pokój swemu słudze, rozkaże moim wrogom zaniechać walki, gdy sprawi, by stali się łagodni jak owieczki, i zetrze ich na proch, który rozniesie wiatr, ja zasiądę na tronie mych przodków w czapce Monomacha. I wtedy jedno moje słowo sprawi, że ujrzysz piekło, a Pan moją ręką rozgniecie cię jak nikczemnego robaka!
Gadał zdrów! Na razie to Dydyński nie poświęcił Dymitrowi uwagi większej niż najdorodniejszej pluskwie wyciągniętej ze ściany.
— W co ty się wpakowałeś, mości panie Adamie? — rzucił do Dworyckiego. — Co tu się w ogóle dzieje? Co to za komedia? Komu służysz? Szaleńcowi, co się podaje za syna moskiewskiego cara? I gotów jest wywołać wojnę? Był już na Ukrainie taki, co się zwał Bajdą z rodu Wiśniowieckich, starosta kaniowski. On zamiarował sobie zostać hospodarem wołoskim i na Stambuł poszedł w tysiąc koni. A wiesz jak skończył? Na haku. Tak samo wy razem z tym durnym carzykiem na palach ostatniego tchu dobędziecie. Ku wielkiemu ukontentowaniu cara Borysa Godunowa, moskiewskiego kata!
— Po tym, co ty uczyniłeś w Inflantach dwa lata temu, nie mam gdzie zdobywać zasług — odparł głucho Dworycki. — Chyba nie zapomniałeś o tej gardłowej sprawie? — dorzucił zjadliwie.
— A ty nie uważasz, że dzięki mnie w ogóle żyjesz?
— Żyję i coś znaczę wyłącznie dzięki Jego Carskiej Mości. A ty… Myślisz jeszcze o niej?
Dydyński milczał.
— Życzyłbym sobie, abyś dumał o niej bezustannie. Chodząc, robiąc, śpiąc, w łaźni, w kościele, u dziewki, w karczmie i przy pacierzu!
Dydyński zapatrzył się w zmęczone oblicze Dworyckiego, w gębę ozdobioną głębokimi bruzdami ciągnącymi się od krańców warg przez oba policzki.
— Abyś wciąż widział, we śnie i na jawie, jak modli się zamknięta w celi. Sypia w trumnie. Pogrzebana żywcem, tak jak wasze szczęście. Niech cię te myśli gryzą jak wilki, kąsają jak wściekłe szczury. Niech nie dają ci zapomnienia…
— Wart jesteś w łeb, panie Dworycki — warknął Dydyński. — Jedź swoją drogą i nie pokazuj mi się na oczy. Bo zapomnę, że kiedyś byłeś mi druhem i najmilszym kompanem.
— Wedle woli waszej mości.
Dydyński patrzył, jak Dworycki dołączył do Dymitra, a potem ruszył na czele kozaków, roztopił się w mroku wraz z czarnymi semenami przypominającymi okryty kirem kondukt żałobny.
Trakt do Denowa
Nieco później, noc
— To jakieś theatrum z tym Dymitrem — rzekł Dydyński, kiedy jechali po nocy z Kosztowej na Bachorzek, gdzie został Mykoła na straży wyładowanych wozów. — Po prostu Plauta albo Terencjuszowa komedia! Sam królewski błazen Stańczyk lepiej by tej historii nie wymyślił, a Sebastian Klonowie w Worku Judaszów nie opisał!
— Pan hetman Zamoyski mówi to samo — wymamrotał Świrski z ustami pełnymi suchej kiełbasy, którą jego długi nochal wywęszył w jukach grasantów. — Że dla prywaty hospodarczyk Dymitrij zaciąga swawoleństwo w Rzeczypospolitej i chce Koronę i Litwę wciągnąć w nową wojnę, łamiąc traktaty zawarte z carem Borysem Godunowem.