— Dlatego też Dymitr trafił się Mniszchowi jak ślepej kurze ziarno. I wojewoda chętnie swadźbił mu córeczkę, która, jak powiadają, równie hardej jest natury, co jej ojciec.
— Znam Marynę — skwitował krótko Dydyński. — Bywałem w Samborze i rączkę jej całowałem. Miła to rączka, miła i twarzyczka, ale partia nietęga dla tych, co lubią żony w domu trzymać. Nie jest to dzieweczka, co w cichości dworku będzie ci kwiatuszki wyszywać. Ale opowiadajże dalej o Dymitrze!
— Za ślub z Maryną i poparcie swojej sprawy dał wojewodzie carewicz czternaście zamków siewierskich i — jak powiadają — milion złotych polskich na podróż jego córy do Moskwy.
— A Maryna? Wziął ją na piękne oczy?
— Gdzież tam. Jako wiano poszedł Psków i Nowogród — ten sam, który ojcu jego się rebelizował. Ponadto przyobiecał jej klejnotów i złota ze skarbu carskiego na kolejny milion złotych.
— Buuuu, cha, cha — roześmiał się Dydyński. — Tak samo ja mogę darować waszmości karzełka, co w brokatach na zamku w Łańcucie chodzi. Jedź teraz i odbierz go sobie od Stanisława Diabła Stadnickiego. Czy wojewoda myśli, iż car Borys odda mu Siewierszczyznę, kiedy się go grzecznie poprosi?
— Aż tak głupi nie jest. A jego czyny dowodzą, że ma łeb na karku. Primo zatem: w marcu tego roku ukazał Dymitra królowi Zygmuntowi w Krakowie i o wsparcie poprosił.
— Znaczy musiał mu Dymitr coś obiecać. A cóż by Szweda uradowało? Przywrócenie utraconej korony i unia z Moskwą, jak zgaduję?
— Trafnieś wpadł, panie bracie. Aż mnie dziw, że żaden Dydyński w senatory nie poszedł.
— Bywali! — rzekł z przekąsem pan Jacek. — I jeszcze będą niejedni.
— Chyba tacy — wtrącił Nieborski — co usługiwali senatorom. Jeno tym drążkowym, słomianym…
— Ciebie, panie pocztowy, jak kiedyś w łeb palnę, to aż ci rozum w pięty pójdzie. I może wreszcie urośnie tobie coś, co chłopu potrzebne! Czego, jak wnioskuję po słowach, wielki masz niedostatek! Leż lepiej i milcz, bo drugi raz nie będę wołał cyrulika.
— Panowie przyjmowali Dymitra w Krakowie jak udzielnego księcia — ciągnął Świrski. — Szóstego martiusa na uczcie pisarz wielki litewski Maciej Wojna rozpoznał go jako carewicza, a trzeba pamiętać, że ichmość pan widywał małego księcia dzieckiem.
— A potem — mogę się tylko domyślać — coraz to ktoś nowy rozpoznawał Dymitra?
— W rzeczy samej. Kto tylko frant i łeb ma na karku, ten zaraz gnał do Sambora bić Dymitrowi czołem i dziwować się — że taki podobny do ojca, że majestat ma prawdziwy, carski, że będą go wspierać, że wreszcie pójdą z nim na Moskwę.
Wszelako Dymitr nic nie uzyskał od króla. Chciał przekonać naszego pana do wojny z Godunowem, jednak Zygmunt przyjął go chłodno i tyle carewicz dostał, że Waza pozwolił Mniszchowi obrócić zaległe sumy z Sambora na przygotowanie moskiewskiej wyprawy.
— Skoro się nuncjusz przy nim kręcił, więc chyba Dymitr musiał rewokować na naszą wiarę?
— Nic pewnego nie wiem, ale ponoć obiecał Rangoniemu i Ojcu Świętemu, że nawróci Moskali. Za to król dał mu medal i ze czterdzieści tysięcy rocznego jurgieltu.
— Alchemik Waza darował tyle intraty fałszywemu carzykowi?
— Dymitr przyobiecał, że zawrze z Rzeczpospolitą przymierze przeciwko Szwecji, a nade wszystko odda Ziemię Smoleńską, a do Moskwy sprowadzi jezuitów.
— Mnożą się jak te pluskwy! Tak więc poza nimi jedynie Mniszchowie i Wiśniowieccy wspierają Dymitra?
— Nikt z panów koronnych nie wierzy Samozwańcowi. Bo prawdę powiedziawszy, trochę to ryzykowna impreza. Ale wojewoda i Wiśniowieccy rozpisali zaciągi.
— Ryzykowna? Prościej chyba Tatarów wykurzyć z Budziaku albo chana z Bachczysaraju!
— Kozacy już się zbierają. A z nimi ochotnicy z Polski — w Samborze i pod Glinianami. Ataman Koreła i Mierżakow znad Donu uznali carewicza prawdziwym następcą tronu i nie chcą dłużej służyć Godunowowi. Tak samo Zaporożcy chcą iść na Moskwę. Przystał też do Mniszcha Adam Dworycki, po tym… — zająknął się Świrski — sam wiesz waszmość po czym.
— Wiem. Niechaj idą wszyscy z Bogiem. Mniej będzie kpów w Rzeczypospolitej, kiedy ich carzyk wyprowadzi za granicę.
— Bogactwa są do zdobycia w Moskwie — rozmarzył się Nieborski. — Zamki wielkie, cerkwie złote, ikony diamentami sadzone, skarbce kremlowskie i bojarskie. Panny cudne, sobole i futra! Tylko iść i brać, bo cóż znaczy Moskwa przy naszej jeździe? Ot, plewy na wietrze. — Dmuchnął w otwartą dłoń.
— A zapał przekłułeś i oczyściłeś, panie Nieborski? — zapytał grobowym głosem Dydyński. — Czy znów strzał na panewce spali? A przecie prosiłem jak przyjaciel — przekłuj zapał, bo mistrz Sztok przy tym pistolecie fuszerkę odstawił, że wart, aby go kijami dobrej roboty nauczyć!
— Ja zaraz poprawię, podsypię, proszę waszmości — zajęczał Nieborski.
— Teraz to leż. Za późno. Po co w ogóle były ci takie nowomodne pistolety? Nie starczyłyby ci kołowe półhaki albo puffery?
— Gadali, że te celniejsze.
— Kto gadał? Pludracy we Lwowie? Na trzy razy, co je z olstra dobyłeś, czy chociaż raz wypaliły? Nie chce ci się, panie zapominalski, kółka nakręcać i sprawiłeś sobie pistolety z flintą, bo gadają, że z Niderlandów nowe idzie. O małoś przez to nowe nie zginął, inni musieli za ciebie karku nadstawiać. I ty chcesz iść na Moskwę? Z bokiem przebitym? Boli?
— Boli, jegomość. Jak diabli.
— Tedy leż w spokoju, bo do Denowa jeszcze pół mili. A ty, panie Świrski, milcz już, bo mi łeb pęka od waścinego gadania.
Rozdział II. Gospodarstwo
Powrót z wojny Świt nad Sanem • Opisanie Dydni • Piękna Białonóżka Nahajka w robocie • W modrzewiowym dworku • Grzechy ojca • Hańba rodowa • Nadciąga starosta trembowelski • Braterskie pogawędki • Exitus[17] • Castrum doloris • Pogrzeb pana stolnika • Kruszenie kopii
Die 5 julii, Anno Domini 1604
Dydnia, o świcie
Do wsi zjechali z pierwszym brzaskiem, gdy nad dębowymi borami błysnął świt piękny jak oblicze panny młodej — jedyny w swoim rodzaju, słoneczny i ciepły. Poranek, który napełnia serce świeżością, może zdarzyć się jedynie w lipcu, w lecie. Taki świt można zobaczyć tylko w Polsce.