Выбрать главу

Pierwszy brzask w Ziemi Sanockiej zaczyna się spokojnie: najpierw niebo nad górami staje się błękitne. Potem z mroków wyłaniają się drzewa, a wcześniej splątana grzywa konia, który rześko i dumnie stąpa po trakcie i łące, wypoczęty po trudach poprzedniego dnia. Niemal czujesz, jak pręży smukłe pęciny, stawia nogi raz za razem, niosąc jeźdźca przez opary. Ślad jego drobnych kopyt znaczy zielonymi kresami rosistą, pobielałą od wilgoci trawę. Powietrze przepojone jest świeżą goryczą piołunu, miodem gryki i koniczyny. W dali na szczytach wzgórz błyszczą lasy niczym ściany warownego zamku. Za Temeszowem słychać wycie wilków.

Nadciąga dzień. Biała kurniawa schodzi ze wzgórz — płynie nad spienionym po deszczach Sanem. Przez opary przedziera się wielka okrągła tarcza słońca sunąca nad wierzchołkami jodeł i modrzewi niczym okręt na spokojnym morzu. Jeszcze chwila i skowronki zaczynają swoje trele. Od nadrzecznych szuwarów odzywają się czaple, krzyczą derkacze, do lotu wzbija się wodne ptactwo z miękkim szumem i trzepotem.

Odzywa się dzwon w Dydni. Spiżowy głos bije na jutrznię, a jego echo kona wśród łąk i lasów. Wieś już nie śpi. Z daleka na pół mili niesie się szczekanie psów, słychać skrzyp żurawi studziennych, łoskot otwieranych okien, beczenie owiec, pomruki bydła. Poranny wietrzyk rozpędza mgłę, niesie ludzkie głosy daleko.

Dydyński wstrzymał konia, obejrzał się na pocztowych.

— Dwa lata z dala od domu. Nie do wiary, waszmościowie…

— Jak Odys — mruknął Nieborski. — Penelopa już by z żalu sczezła, gdyby na waszmości czekała.

— Oby nas powitali dobrym obiadem — westchnął Świrski. — I piciem.

— Jedźmy!

Opary znad rzeki znikały jak senne mary w Zaduszki odpędzane kropidłem w ręku księdza. Minęli krzyż, skręcili w prawo, do rozłożystej doliny zwieńczonej poszarpaną linią lasów. Pociętej poprzecznymi łanami, odchodzącymi w bok od drogi, podzielonymi na niwy porośnięte na przemian mokrym żytem, które gdzieniegdzie zaczynało się już pochylać ku ziemi, gruboziarnistymi kiściami pszenicy, poletkami owsa, jęczmienia i gryki. Na południu rysował się ciemnozieloną krechą las dębowy zwany Dąbkami, ustępując dalej miejsca borom z buków, grabów, jaworów i olch. Na północy strzelały w niebo masztowe jodły i modrzewie, jedynie nieco niżej, na zapadliskach, utaiło się trochę podłych chrustów z sośniny i świerku.

— Pomału — zakomenderował Dydyński, bo droga, rozjeżdżona przez chłopskie wozy, pokryta była kamieniami i korzeniami.

— Ostrożnie zajeżdżaj!

— Przystawaaaj!

Wjechali między zagrody Dydni — długie, wąskie, zwrócone bokiem do traktu, pogrodzone chruścianymi płotami, ocienione wiązami, lipami i dębami, które wyrastały z korzenia, to jest bez wiedzy i starania gospodarza. Dymne chaty bielone były wapnem od podwaliny po strzechę, inaczej niż u Koroliwców i Hyrniaków nad Osławą i Bieszczadem. Każda miała wnękę i małe podcienia, tak że z czarnej izby można było przejść na boisko suchą nogą. Z boku rosły sady pełne przysadzistych, splątanych grusz, śliw i jabłoni; na gałęziach pojawiały się pierwsze zielone owoce.

Ruch był we wsi, jakby się paliło. Przemknęli przez spienioną Dydniankę, płosząc stado kaczek i kilka starych bab okutanych w burki i fartuchy, tłukących płaskimi kijankami zmoczone wodą chusty i koszule. Zwolnili między chałupami, bo tłum przystrojony w czemery, hunie i siermięgi wyroił się spomiędzy chałup jak z mrowiska. Karbowy Smoliwąs prowadził gromadę dziewuch i chłopów zbrojnych w kosy i grabie na dworskie łąki nad rzeczką. Był czas drugich sianokosów, trawy powyrastały wyżej końskich pęcin, soczyste, zielone, mokre od rosy. Widząc nadciągających panów, chłopi sięgnęli do słomianych kapeluszy, baranich kołpaków i magierek, ściągali je poczerniałymi rękoma. Starzy, czerstwi, poczerniali od słońca i dymu wieśniacy schylali się przed młodym panem dziedzicem aż do ziemi, młodzi ledwie odkłaniali czapki; dziewki i chłopówny zerkały na Jacka zaciekawione, zalotne. A młody Dydyński nie omieszkał otaksować najbliższych, widząc, że kilka powyrastało jak młode topole przy studni. Dobrze byłoby wziąć je do posług na dworze, no i wiadomo — poobracać w łożnicy, nim za mąż pójdą. Każda przecież dziewka chętna za posag i wiano, za suknie i przyodziewek; a z panem nie grzech, wszak jego prawo. Nie miał za wiele wspólnego z własnymi poddankami, stary pan ojciec nie pozwalał, straszył rózgą. Zmienią się wkrótce te zwyczaje, oj, zmienią… Czas rozweselić zacne służki, nim powychodzą za mąż, a po paru latach zwiędną jak stare chwasty, zgrubieją, wykoślawią się w biodrach od częstych porodów, póki nie przeminie ich dzika i nieposkromiona wiejska uroda. Nim nie zmienią się po trzydziestej wiośnie życia w stare jędze i ropuchy, inaczej niż jasne panny z dworów. Co było niezbitym dowodem, że tylko rodzaj szlachecki obdarzył Pan Bóg nieskończoną łaską.

— Na bok, na bok! Dajcie przejazd! — krzyczał Smoliwąs, waląc w harde karki i wygięte plecy trzonkiem od korbacza. Czując wzrok dziedzica, zgiął się kornie wpół, mnąc w rękach postrzępiony kołpak. Ponure to jednak było i złowieszcze bydlę. Choć — trzeba przyznać — umiał krótko trzymać chłopstwo, i to nie tylko komorników i zagrodników, ale także możnych kmieci. Ej, nawet dziewki dworskie bijał. Popędzę go ze dwora za moich rządów, pomyślał pan Jacek.

Dzień wstawał nasycony błękitem zwiastującym upał, ale wśród słomianych strzech nie rozlegał się ryk bydła, bo o tej porze roku przez całe dnie i noce pozostawało na pastwiskach. Nie słychać było chrząkania i kwiku szczeciniastych świń, które wypasano w okolicznych dąbrowach, jedynie na przyzbach chałup piały koguty.

— Dobra wieś, mospanie! — zagadał Świrski. — Warta grzechu i zacnych pieniędzy!

— Święta racja! — odrzekł stolnikowic. Za samą Dydnię wezmę w gotowiźnie z piętnaście tysięcy, dodał w myślach. A za resztę, ile Bóg da, co tam komu przypadnie w udziale. Ale pewnie mi więcej, bom w końcu starszy z braci. Sprzedać to trzeba jak najszybciej, póki są urodzaje na zboże.

Dwór stał niemal taki sam, jakim zostawił go, wyjeżdżając na inflancką wojnę. Cichy, stary i poczerniały, niby dziad pana stolnikowica siadujący przy piecu w świetlicy z wnukami. Obwarowany okopem głębokim na trzy łokcie, szerokim na cztery, wzmocnionym wałem i częstokołem — wiekowym, lecz jeszcze nie spróchniałym. Od strony wioski była brama i zwodzony mostek z dwojgiem wrót nabijanych ćwiekami.