— Pomagaj Bóg! — zawołał Dydyński. — Oto wróciłem!
— Otwierajcie wrota! — zawtórował Świrski.
Zbudzony hajduk trzymający straż nad bramą wyjrzał spoza parapetu, przecierając zaspane oczy. Patrzył, patrzył i nie dowierzał. A potem obrócił się, krzyknął coś w ciemną czeluść izby strażniczej. Minęła jedna chwila, druga, a kiedy Dydyński szarpnął za rękojeść puffera, aby wypalić nad częstokołem z pistoletu, znienacka nad bramą zamajaczyła wielka, okrągła jak dynia głowa obramowana wieńcem siwych, podgolonych włosów. Stolnikowic dojrzał czerstwe oblicze pełne zmarszczek, z wąsami, które nad wydatnymi wargami rozchodziły się na dwie grube kiście.
— Pan stolnikowic wrócił! — zagrzmiał tamten basem, od którego, zda się, zadrżała w posadach brama. — W samą porę, w sam czas! Otwierajcie wierzeje!
Kołowrót drgnął, na wpół uniesiony most opadł w dół, rozwarły się wrota i poczet pana Jacka wjechał na podwórze. Stanęli przed dworem, z gankiem i podsieniami wspartymi na solidnych słupach, zrobionych ciesielską robotą z jodłowych bali. Po obu stronach błyszczały trzy weneckie okna, po bokach zaś rozpościerały się wielkie alkierze, każdy z miedzianą banią zwieńczoną powietrznikiem — grotem z gałką i strzałkami wyznaczającymi kierunek wiatrów.
Na prawo była długa chruściana stajnia, obok niej modrzewiowy lamus pełniący zarazem rolę obronnej wieży. Na jego piętro wiodły szerokie, zadaszone dębowe schody.
Pan Damazy Stocki czekał na nich przed gankiem, w towarzystwie starszego sługi i hajduków w krasnych barwach Dydyńskich. Był to ekonom ustanowiony przez Jacka przed odjazdem na wojnę w Inflantach, człek okrągły i wypasiony jak brytan, którego na dwa dni zamknięto w spiżarni pełnej mięs. Klasnął w pulchne ręce, podkręcił wąsa i wybiegł naprzeciw.
— Moja służba, panie stolnikowicu! — rzekł wylewnie. — Pomagaj Bóg!
— Służba, służba — odrzekł Dydyński, a potem zeskoczył z konia i zanim wpadł w ramiona swego sługi, ucałował ziemię na dziedzińcu i przeżegnał się.
A potem czekały go wylewne uściski pana Damazego, przyjmowanie uniżonych ukłonów hajduków i ochmistrza ze dworu.
— Dobrze, że wasza miłość wrócił — zajęczał Stocki i porwał się za łeb, jakby chciał wyrwać z niego resztki siwych włosów. — Dziada tu tylko z babą brak, a największy szelma i złodziej to Tobołka, który na dziedzictwo waszej mości zawzięty jest jakoby kot na szperkę! Już mi sił nie starcza bronić przed nim skrzyń i dobytku!
Tobołka był drugim ekonomem na folwarku. Wyjeżdżając bowiem na wojnę, nie mogli się z bratem zgodzić, kto zarządzał będzie Dydnią i innymi wioskami w imieniu ich chorego ojca. I tak zamiast jednego powołali dwóch ekonomów. Dydyński wybrał starego Stockiego, jego brat Przecław zaś — młodszego, ale bezwzględnego Tobołkę. Nie było niczym niezwyczajnym, że po odjeździe braci obaj ekonomowie żyli tu jak pies z kotem, pilnie bacząc sobie na ręce i wyrywając dostatki, skrzynie i procenty; wszak każdy z nich wiernie trzymał stronę swego pana.
— Brat jest? — zapytał bez ogródek Dydyński.
— Niestety — pokiwał głową Stocki. — Wczoraj przyjechał. Z metresą — dorzucił jadowicie — z tą Skotnicką, co ją był kupił za kwartę gorzałki i dziesięć złotych od Chyliczka — kuśnierza, łupikota z Krakowa. Z małym bękartem przybył, a jakże. I z jeszcze większą złością! Już mi tu niejeden raz kłodą groził i dybami, chociaż ja szlachcic! A teraz, mospanie, jego rękodajny rządzi się tutaj jak władyka! Patrz! Właśnie mienie twoje rabuje, niewdzięczny szarpacz, złodziejski wydzierka, psi syn pohański, bodaj go diabli rozdarli!
W rzeczy samej, ze stajni wychodził właśnie we własnej osobie — chudy jak pogrzebacz — Tobołka, ciągnąc za sobą opierającą się siwą natolijską klaczkę Białonóżkę, najcenniejszą perełkę ze stajni ojca Jacka. Konik był z niej nieco mniejszy od husarskich wierzchowców, lecz tak subtelny jak śmigła charcica z wygiętą, łabędzią szyją, niedużym łebkiem i czarnymi, wiecznie wystraszonymi oczyma — niczym u nieśmiałej dziewicy, co pierwszy raz spogląda w oczy pięknemu książęciu.
Tego było o wiele za dużo. Raz, że Tobołka rządził się w Dydni jak w udzielnym księstwie. Dwa, że wyprowadzał właśnie najpiękniejszą klaczkę z dworskiej stajni.
Dydyński porwał za nahaj i szybkim krokiem podszedł do ekonoma.
Tobołka stropił się, widząc bojowy nastrój pana. Uchylił niemrawo czapki, dygnął sztywno. Lecz nie wypuścił z ręki uzdy.
— Dokąd to, panie Tobołka? Co chcesz zrobić z moim koniem?
— Za posfoleniem wasmosci — od kiedy w zwadzie wybito mu czekanem przednie zęby, ekonom seplenił jak zasmarkany bachor, co nie robiło złego wrażenia, bo i tak reszta jego manier była godna podpitego Mazura. — Pan Psecław kąsał sabrać tę kureską kobyłę do Wydnej.
— Nie tylko ją! — zagrzmiał z tyłu pan Damazy. — Wzięli, psie syny, sobaki krwiopijcze, dwa woźniki od kolasy i podjezdka wołoskiego do dworu młodego pana Przecława!
— Czy mi się tylko zdaje, panie Tobołka, że stary pan stolnik jeszcze dycha? Czyje tu rządy — Przecława czy pana ojca? A może mego rodzica też cichcem wyprowadziliście? Nogami do przodu, na cmentarz?
Tobołka nic nie odrzekł, ale nie wypuścił cugli z ręki.
— Poniechaj tego konia, dobrze ci radzę!
Ekonom pociągnął za sobą opierającą się Białonóżkę.
— Słyszałeś, co do ciebie mówiłem?! Zostaw!
— Pan Psesław kąsał — wystękał Tobołka. — So pan kasę, sługa musi…
— Puszczaj! — Damazy porwał za wodze i chciał wyrwać je z rąk Przecławowego ekonoma. — Do dytka jasnego! Oddawaj, szelmo!
Szarpnął za rzemienie, ale nie wyrwał ich z rąk wroga. Tobołka rozejrzał się jak zaszczute zwierzę, a potem krzyknął z rozpaczą:
— Do mnie! Bywaj!
Na majdanie nie było chyba nikogo z czeladzi Przecława, bo obaj hajducy, którzy witali Dydyńskiego, nie kwapili się, by pomóc znienawidzonemu ekonomowi. Wściekły i zapędzony w kozi róg Tobołka szarpał się z Damazym. Pojmując, że prędzej ruszy z posad Bieszczad, niż wyrwie cugle z rąk Stockiego, pchnął go oburącz w pierś, aż opasły ekonom zatoczył się i mało nie padł.