A wtedy Jacek Dydyński smagnął Tobołkę z całych sił nahajem w łeb, pozostawiając na gębie szeroką czerwonawą bliznę, zawinął raz jeszcze, poprawił sarnią nóżką na rękojeści bicza.
Tobołka zaryczał, zawył jak ranny tur, zasłonił rozciętą, krwawiącą gębę rękawem, skoczył na stolnikowica, nie bacząc, że to szlachcic i de nomine[18] jego pan; chciał zaprawić go bykiem w żołądek, ale Dydyński uskoczył w bok, chlasnął ekonoma po plecach, a Damazy z zadziwiającą jak na człeka takiej postury szybkością kopnął zapiekłego wroga w kolano, aż ten się potknął. A kiedy nahaj Dydyńskiego zawinął się wokół jego ramienia, padł w zryty końskimi kopytami piach.
— Zarąbcie skurwego syna! — wrzasnął stolnikowic. — Bij, kto w Boga wierzy!
Damazemu nie trzeba było tego powtarzać. Pan dał przykład, zresztą płacił sowite basarunki za wszelakie ekscesy czeladzi, więc kiedy Jacek chlastał bez litości plecy nieszczęśnika, kopnął Tobołkę w łeb i doprawił w lewy bok.
— Jesssuuuu! — zajęczał pobity, smagany nahajem nieszczęśnik. Bicz przeciął sukno jego żupana i koszulę, rozcinał skórę na plecach, zaznaczał krwawe wybroczyny na ramionach. Ekonom chciał odpełznąć, ale Dydyński stanął butem na pole sukni i siekł, zapamiętał się, za Białonóżkę, za panoszenie się na folwarku, za chorobę ojca i za gniew brata! I za całą beczkę żółci, która z powodu waśni o majątek gniotła jego młodą, a już tęgo zaprawioną w pijackich bojach wątrobę niby katowskie cęgi.
Tobołka już nie krzyczał, nie próbował uciekać. Leżał we krwi dygoczący, a z jego przegryzionych warg dobywał się cichy jęk, zagłuszany zresztą przez świst skórzanego nahaja.
Wystrzał z pistoletu zabrzmiał jak trzask padającego dębu. Spłoszona Białonóżka rzuciła się w bok, a kwaśna woń spalonej saletry uderzyła w nozdrza razem z gorącem i prochowym dymem. Na ganku stał Przecław z dymiącym pistoletem. Patrzyli na siebie: dwaj bracia. Jacek nieco wyższy, ciemnowłosy, starszy o cztery lata; Przecław, jeszcze gołowąs, choć już nie młodzieniaszek. Zaledwie puch nosił pod wydatnym nosem, ale oblicze miał tak zuchwałe jak ktoś, kto gotów jest w biały dzień osmalić brodę sułtana tureckiego albo pójść w las, aby gołymi rękoma wybierać młode z legowiska wściekłej niedźwiedzicy.
Byli z jednego ojca, lecz z dwóch różnych matek, a co za tym idzie, innej fantazji i charakterów. Jacek narodził się z pierwszej żony Aleksandra Dydyńskiego — Anny Bełzeckiej, a Przecław z drugiej — Eufrozyny Pamiętowskiej, primo voto Bolestraszyckiej, secundo — Dydyńskiej. Może dlatego, choć byli uczynieni z tej samej gliny, to jednak ich postępki bywały tak różne jak dwie strony medalu. Żaden nigdy nie ustąpił drugiemu choćby na piędź, a gdyby mieli chadzać w jednym zaprzęgu jak konie, nie zrobiliby ani kroku do przodu, bo każdy podążyłby zawsze w przeciwną stronę — choćby tylko po to, aby zrobić na złość bratu.
Z tych wszystkich względów, a przede wszystkim z powodu jęczącego na piasku i dającego słabe oznaki życia Tobołki, na obliczu Przecława nie było widać wielkiej radości z przybycia Jacka. Przeciwnie — wyczytać można było na nim bez trudu jakże ludzką złość. Wszyscy we dworze wiedzieli, że młodszy Dydyński uważał się wiecznie za pokrzywdzonego. W odpowiedzi zaś starszy zazdrościł młodszemu faworów u rodzica.
— Wreszcie zjechałeś do domu, brat — wycedził przez zaciśnięte zęby Przecław. — Ojciec jeszcze dycha, a ty już burdy i zajazdy wszczynasz. Sługi me znieważasz, na honor i cześć godzisz!
— Nie ja jak beskidnik konie rabuję ani sobie cudze przywłaszczam!
— Skąd wiesz, że to twój koń — warknął Przecław, idąc z dobytą szablą w stronę brata. — To jest rodzinne gniazdo, które wedle obyczaju zawsze najmłodszemu przypada! Razem z całym dobytkiem i poddanymi!
— Widziałeś już testament, braciszku? Bo jak ci pilno do czytania, to mogę jego treść tobie szabelką na łbie, a sługom nahajem na plecach wypisać!
— Już wypisałeś — Przecław wskazał piórem szabli na wpół żywego Tobołkę — gotowy wyrok na siebie. Zapłacisz za to, brat! Zapłacisz tu i teraz!
Jacek dobył ze świstem lekko zakrzywionej, węgierskiej szabli oprawionej w czarną rękojeść z szerokim kabłąkiem. Stanęli nad zakrwawionym ciałem sługi niczym dwa rozwścieczone odyńce. Hajducy Przecława skupili się za plecami pana, pocztowi i ekonom Stocki stanęli ramię w ramię za starszym Dydyńskim.
Ktoś krzyknął; dworska dziewka niosąca dwa wiadra od studni rzuciła jarzmo i z piskiem pognała na ganek. Jakiś koń zarżał głośno w stajni, inny rzucił się niespokojnie, uderzył kopytami o ścianę.
Zapadła cisza tak absolutna, że można było usłyszeć brzęczenie much smalących do siebie koperczaki nad kupami końskiego nawozu.
— Pax[19], pax, chrześcijanie! — zabrzmiał jakiś głos. Między żupanami i deliami pochylonych, gotowych do zwady braci i ich czeladników zamigotał brunatny franciszkański habit przewiązany grubym sznurem. Zakonnik wpadł między zbrojnych, nie bacząc na nagie ostrza i pistolety z opuszczonymi kurkami, zamachał prostym drewnianym krzyżem. — Co robicie, szaleńcy! Rzućcie broń! Módlcie się za duszę rodzica!
Jacek wyprostował się, Przecław opuścił szablę. Ojciec Mikołaj z Miechowa, zwany w klasztorze franciszkanów Miechowitą, od lat powiernik i spowiednik Aleksandra Dydyńskiego, stał między nimi z gołą głową i uniesionym krzyżem. W jego oczach nie było gniewu, ale cierpienie, jakby uczynki braci sprawiały większy ból niż rzymskie bretnale przybijające do krzyża ciało Jezusa Chrystusa.
— Wasz ojciec — rzekł donośnym, dźwięcznym głosem, który sprawiał, że prosty lud szlochał i klękał na mszy w kościele Znalezienia Krzyża Świętego w Sanoku wcale nie z nakazu wiary, ale z żaru serca — jeszcze żyje, jeszcze nie dobył z siebie ducha. A wy? Co czynicie, bezbożni ludzie, wyrodni synowie? Ad instar Tartororum[20] szczerzycie do siebie zęby niby wilcy luterscy na Przenajświętszą Panienkę! Krew chcecie przelewać przy jego łożu boleści?