Uderzył Przecława krzyżem po ręku, a szlachcic — bardziej z wrażenia niż z bólu — wypuścił z rąk szablę. Jacek schował żelazo od razu, cofnął się przed gniewem zakonnika i przeżegnał. Ale Miechowicie to nie wystarczyło.
— Do wszystkich grzechów, które czyniliście — rzekł — dodać chcieliście zamiar bratobójstwa! Wiedzcie zatem, że nie zostanie on wam odpuszczony przy niedzielnej spowiedzi, a pokutę czynić będziecie przez długie lata.
Zamilkł i przez chwilę dyszał.
— Ojciec wzywa was, bo chce ostatni raz nacieszyć oczy widokiem dzieci. A ja chciałbym przyprowadzić mu godnych następców rodu, a nie bratobójców!
Schylił się, przyłożył dłoń do zakrwawionego łba Tobołki, podniósł jego lewe ramię, zarzucił je sobie na kark, a potem, stęknąwszy, dźwignął bezwładne, skatowane ciało z ziemi. I wtedy jakby piorun uderzył w braci i ich ludzi. Pocztowi i hajducy skoczyli franciszkaninowi na pomoc, razem podźwignęli bezwładne ciało, ponieśli do dworu, do czeladnej. Przecław nie schylił się po szablę, a Jacek wyszarpnął przewieszoną przez pas końcówkę rapci, odpiął hak, zdjął broń razem z pasem i oddał w ręce pana Damazego.
— Idźcie do alkierza — powtórzył słabym głosem zakonnik. — Ojciec chce was widzieć.
Die 5 julii
Dwór w Dydni, południe
Ojcowski dwór nie pachniał już jabłkami i lawendą jak wówczas, kiedy Jacek wyruszał do Inflant bić się ze Szwedami w chorągwi Szczęsnego Niewiarowskiego. Wtedy wydawał się mały i ciasny, pełen szlachty i czeladzi, gwaru i śmiechów. Dziś był pusty i pomimo iż słońce zaglądało w kominy, przejmował chłodem, jakby z każdego kąta szczerzyła zęby przyczajona śmierć.
Dydyński przekroczył dwoiste, potężne drzwi do sieni, od dworu dębowe, a wewnątrz lipowe, osadzone na trzech zawiasach i przenitowane ćwiekami na wskroś. Zamek u tych drzwi był z żelazną antabą i klamką, z węgierskimi sztabami wzmocnionymi kunami zawijanymi we framugach.
Sień była wielka i przestronna, sposobna do odprawiania sejmików, zwieńczona w głębi drugimi drzwiami wiodącymi do sadu. Oświetlała ją żelazna latarnia ze szkła weneckiego — niegdyś dająca ciepły, żółtawy blask oliwy; dziś pusta i zakurzona, ze stłuczoną jedną szybką niczym wyłupione oko cyklopa.
Na lewo półokrągłe drzwi wykończone stolarską robotą, to jest gładkie i nabijane listwami, wiodły do świetlicy, w której przesiadywał Jacek, będąc dzieckiem, i — póki nie dorósł do swego pierwszego podjezdka — ujeżdżał konie na biegunach, tłukąc trzcinową laską służbę i preceptorów.
Świetlica była obszerna, o trzech oknach z weneckimi szybami oprawionymi w ołów. Dokoła ścian stały ławy, w kącie kaflowy piec malowany w błękitne wzory, na środku zaś rozpierały się dumnie trzy stoły lipowe i dziesięć zydlików misternej roboty, a dla szacownych gości stało kilka krzeseł obitych kurdybanową skórą. Wszystkie zdobione Gozdawą — herbowym znakiem Dydyńskich: podwójną lilią spiętą złotym pierścieniem.
Świetlica nie zmieniła się nic a nic. Ściany wciąż obite były aksamitnymi brytami, tylko materia pociemniała nieco. Na wprost okien nadal widniało malowidło ukazujące upadek Troi.
— Panie Damazy, gdzie ojciec leży? — zapytał Jacek.
— Na drugiej połowie.
— Pokażcie mi najpierw dwór — wychrypiał stolnikowic. — Potem prowadźcie do chorego.
Ze świetlicy było przejście do bocznego, gościnnego alkierza o czterech oknach i dębowych okiennicach, gdzie w łożu z kotarami z altembasu i tabunu oraz na ławach spoczywały pod grubymi kobiercami puchate poduszki, pierzyny i biernaty. Na nich leżały giermaki do łoża, a urynały od małej i dużej potrzeby wsunięte były pod ławy. Kolejne zaś drzwi wiodły na drugą połowę dworu, do izby obitej aksamitem i suknem. Stały tu dwa wąskie łoża dla czeladzi, szafy, skrzynie i ławy. A na tych sprzętach, skrzyniach i ścianach widniały kobierce adziamskie, kilimowe i słupiaste.
Obok była komora, którą wydzielono przez przegrodzenie pomieszczenia drewnianą ścianką. Była to apteczka powstała wówczas, gdy ojciec zaczął niedomagać, aby driakiew i lecznicze wódki zawsze leżały pod ręką. Wiodły do niej rzezane drzwi z floresami snycerskiej roboty. Stały tu ławy rzeźbione, szafa apteczna z rzeźbami i kilka skrzynek. Kolejne drzwi otwierały się na powrót do sieni.
Po jej drugiej stronie, na wprost, była czeladna, a w niej gliniany, malowany piec, za nią komora i spiżarnia, pod nią zaś zimna i ciemna piwniczka z winami węgierskimi, alikantem, rywułem i małmazją, a także prochem i innymi zapasami. Z czeladnej boczne drzwi wiodły do alkierza dworskiego, gdzie sypiali pachołkowie.
— Wszystko jak dawniej — westchnął Jacek. — Panu Bogu dziękować, że nie bywało tu Tatarów.
— Byli konfederaci brzescy — mruknął pan Damazy. — Nie wiem, czy nie gorsi. Aleśmy ich pogonili z powiatowymi chorągwiami.
Kolejna izba była czerwona, obita dywańską sztuką i karmazynowym suknem. To było najpiękniejsze pomieszczenie starego dworu. Wisiało tu ze dwadzieścia obrazów — ukazujących Dydyńskich oraz rozmaite persony z Ziemi Sanockiej i Przemyskiej. Byli między nimi zarówno Mikołaj, praojciec i całego rodu założyciel, jak i jego synowie: Paweł i Mikołaj wtóry, dziwnym trafem podobny do stryja Szczepana — jeszcze zanim ten stracił pół ucha na sejmiku w Sanoku, kiedy gardłował przeciw Zborowskim, a za kanclerzem Janem Zamoyskim — bynajmniej przez szlachtę sanocką nie lubianym. Był i Stanisław Dydyński, co nie powrócił z wyprawy do Wołoch za króla Olbrachta, za którego — jak powiadano nie bez racji — wyginęła szlachta. A także jeszcze starszy przodek — Jan, który zginął, walcząc z Turkami na Wołoszczyźnie, jeszcze przed upadkiem Konstantynopola. Od tamtych czasów wziął się zwyczaj rycerskiego podgalania głowy, bowiem zdrajcy Wołosi wieszali polskich rycerzy na przydrożnych drzewach za długie włosy.
Przez całą długość czerwonej izby stały dwa zielone stoły, a pod ścianą służba, to jest kredens, nad którym błyszczała złocista gwiazda. Przechowywano tam naczynia i zastawę stołową, a więc cynowe misy i puchary, srebrne półmiski, talerze, noże, łyżki, a nawet złocone grabki, to jest widełki, których jednak żaden z biesiadników nie miał w poszanowaniu. Były też wielkie wiwatowe szklanice i puchary, rysowane i złocone. A także tace i misy, w tym dwanaście augsburskich z figurami, a nawet wielka złocista wanna, w której stał skrzydlaty gryf, z baryłką na grzbiecie, na której siedział Bachus trzymający w jednym ręku złociste grono, przyczynę długów i kłopotów niejednego szlachcica. Były też ulubione naczynia Polaków, to jest konwie, panwie, czary i nalewaki do wina, którego szlachta wypijała co roku więcej, niż rodziło się w węgierskich i włoskich winnicach. Co znaczyło samo przez się, że różnicę w beczkach fałszowali żydowscy i wołoscy pachciarze, zaprawiając cienkusza siarką i żółtkami z jajek.