Obok służby w skrzyniach i kufrach nagromadzone było prawdziwe bogactwo dworu Dydyńskich. W skarbczyku zamykanym na klucz leżały ozdoby — srebrna panna, sztuka wielka z szafirem i diamentem… Właśnie — leżała albo nie leżała, wszelako Dydyński był dobrej myśli. Pochylił się do ucha ekonoma.
— Skarbczyk Przecław tykał?
— Nie śmiał. Jeszcze tu starego pana władza.
— To dobrze. Dziękuję waszmości.
Dydyński odetchnął, wszak w skrzyni poza panną był, jak dobrze pamiętał, łańcuch perłowy we troje robiony, z karbunkułami w złotych klatach. I jeszcze szkofie, pasy srebrzone i złocone, zapony diamentowe, parciane i skórzane mieszki ze złotymi i srebrnymi talarami, groszami i dukatami. Obok stał mały ołtarzyk pięknej roboty, ze szczerozłotą pasją i dwoma posążkami Matki Boskiej i świętego Jana, postawiony na znak, aby Pan Bóg zawsze otaczał opieką swoje zacne sługi szlacheckiego stanu, którzy — w pocie czoła poddanych — pomnażali pieniążki ku Bożej, a przede wszystkim swojej chwale.
A na ścianach były rzeczy orężne i rycerskie, wyniesione — jak mawiał Aleksander Dydyński, kiedy jeszcze kroczył po domu w karmazynowej czamarze — z bitewnych potrzeb i okazji, a tak naprawdę połupione w czasie licznych zajazdów w Sanockiem lub wydarte Żydom, Ormianom i lichwiarzom, zdobyte w czasie bitew w Inflantach i za króla Stefana. Niewesoło byłoby zapraszać w gościnę kasztelana Czechowskiego Mikołaja Spytka Ligęzę, bo od razu poznałby kilka sztuk zrabowanych mu w czasie bitwy o roczki przeworskie, w której Dydyńscy wzięli udział po stronie jego synowca Andrzeja. Udział mało znaczny, bo wynieśli z niej guzy i sińce; na szczęście, nie wracali z pustymi kieszeniami, a z chwały pana rzeszowskiego urwali tyle, ile zostało z garści.
Na ścianach wisiały zatem dwa złocone pancerze sadzone kamieniami, cztery szyszaki, zbroja husarska cudnej roboty bastardowa, tureckie szable sadzone jaspisami i turkusami, osiem szabel polskich — zarówno czarnych węgierek, jak i zygmuntówek. Dwie batorówki, jedna szabla w złoto oprawna, na której krzyżu i skuwce były różyczki z diamentów, po ośmiu w koło, a dziewiąty pośrodku, łubie z kołczanem na czarnym juchcie wokoło perłami sadzone. A jakby tego jeszcze było mało, na łubiu była sztuka rubinowa, w której rubinów było piętnaście, a wokół tej sztuki większej czternaście sztuczek małych z czterdziestoma dwoma rubinami. Całość obrazu izby czerwonej uzupełniały pstrozłociste ławy do siedzenia i kilka skórzanych krzeseł.
Przy tej izbie był alkierz przestronny, z łożem z kotarą, gdzie niegdyś sypiali Przecław i Jacek. Obok stały czarne krzesełka dywanowe, sekretarz z szufladami od góry do dołu, gdzie zawinięte w skórę i pergamin leżały wedle porządku wszystkie papiery, przywileje i księgi folwarczne.
Jacek zobaczył wszystko, co chciał. Nadszedł czas na spotkanie z ojcem.
Pan Aleksander Dydyński, stolnik sanocki, dogorywał w alkierzu po lewej stronie dworu. Niedomagał kolejny rok. Cztery lata temu został rażony apopleksją po raz pierwszy — kiedy koń pod nim upadł na łowach tak niefortunnie, że oba łęki złamały się na grzbiecie szlachcica. Pozostał mu po tym uraz w lewej ręce, którą nie mógł nic chwytać, tudzież ból wyniosłego czoła szlacheckiego. Pan stolnik nie przejął się tym zbytnio. Na dłoń machnął ręką, bo wodze i tak zaczepiał na przednim łęku lub owijał wokół przedramienia, ból łba zaś leczył zgodnie ze staropolską recepturą — osuszaniem do dna półgarncowych pucharów w dobrym towarzystwie sąsiadów, rzecz jasna, tych, których nie miał jeszcze okazji zajechać ani wyzwać na szable.
Niestety — przyszła znowu kryska na Matyska. Trzy lata temu do dworu przedarł się — mimo licznych straży — woźny z pozwem od pana Janusza Zgłobickiego, pozywającego starego Dydyńskiego o wieżę na trybunał za znieważenie sługi i porąbanie samego pana szablą na uczcie u Marcina Stadnickiego, kasztelana sanockiego. Co było wyjątkową potwarzą, bo po pierwsze: pan stolnik powody do zwady miał pewne jak amen w pacierzu, gdyż to sam Zgłobicki dopraszał się kija, przepiwszy do Dydyńskiego toast nie tym samym winem i ująwszy kielich lewą, a nie prawą ręką. A po drugie: wszystko stało się po pijanemu i zostało zaraz zajednane przez pana kasztelana. Plotka zaś, którą nad kuflem opowiadali złośliwi — iż pan Dydyński, póki był jeszcze w młodych latach, chędożył ustawicznie żonę Zgłobickiego, kiedy ów jeździł za interesami do trybunału ruskiego w Lublinie — nie znajdowała potwierdzenia w żadnych pozwach ani protestacjach. Jak również to, że Mateusz, najmłodszy syn Zgłobickiego, był ipso facto[21] bękartem poczętym z lędźwi Dydyńskiego, bo przecież nie z nawiedzenia Ducha Świętego.
Jak było w łożnicy u Zgłobickich — nikt tego nie wiedział poza kotarami w alkierzu, jednak pozew miał ten przykry skutek, że pan Dydyński w latach sześćdziesięciu swego życia padł rażony apopleksją. I odtąd nie tylko nie władał zupełnie nogami i lewą ręką, ale dzień w dzień coraz bardziej zapadał na zdrowiu. I nie pomogły nie tylko ratunek i opieka medyka Kamlera ze Lwowa, zwanego Cameriariusem, na którego poszło złotych polskich czterdzieści, puszczanie krwi ani ustawiczna lewatywa, upuszczanie żółci, flegmy tudzież olejki, senes, menes, alakabryna i cudowny kamień od głowy bolenia. Nie pomogły też modlitwy franciszkanów z Sanoka ani stara ruska wiedźma Majbutnia, która opluła sowicie podłogę wokół chorego, odczyniła urok i złe czary, a potem dwakroć przegoniła upiry i złe duchy, w tym najgorszego i najstraszniejszego biesa siedzącego w kącie za piecem, zwanego Węsadem.