— Borek! Mykoła! Zaprząc nasze woźniki do wasągu, a jak nie wyciągną, to własnym grzbietem burty podeprzeć!
— Znaczy sje wyprzęgać?! — zagderał niski, pleczysty Borek wiodący dwukonny skarbny wóz pana Dydyńskiego. — Znaczy sje po błociech mamy brodzić? My?
— Co, może ja mam zejść?! Korona wam ze łba nie spadnie!
Woźnice niechętnie zeskoczyli na ziemię. Borek popluł w garście, złapał szory, odczepił je od orczyków, a potem poprowadził gniadosze ku brodowi, burcząc i gderając coś pod nosem. Mrukliwy i pobożny Mykoła nawet się nie odezwał — bez namysłu wszedł w głębokie, sięgające powyżej kolan błocko. Dwaj pachołkowie różnili się na tyle, że gdyby gadanina była srebrem, a milczenie złotem, Borek poszedłby z torbami, Mykoła zaś chadzałby w karmazynowych szatach.
Borek jak zwykle zamarudził na brzegu. Stękał i przestępował z nogi na nogę, jakby chadzał w satynowych ciżemkach krakowskiej ladacznicy, a nie prostych kowanych butach z bielskiej juchty, to jest wolej skóry. Dopiero kiedy Dydyński stuknął go rękojeścią nahaja w ramię, wykazując, że co pan każe, sługa musi, rad nierad wszedł w grząskie bajoro.
Oporów nie mieli pocztowi — Świrski i Damian Nieborski, zacny i wierny młodzian na służbie stolnikowica. Wpadli w bagienko na dobrych husarskich podjezdkach, podjechali do nieszczęsnego wozu.
— A skądże to Bóg prowadzi? — Świrski jak zwykle nie mógł utrzymać języka za zębami.
— Z daleka jedziecie? — Nieborski kręcił się przy wozie, zerkając do środka. Niewiele zobaczył, bo wasąg, choć pozbawiony pałuby, zakryty był z wierzchu płachtą szarego płótna.
Zarośnięty szlachcic uniósł głowę. Dydyński zaś dopiero teraz ujrzał, że przy jego boku nie wisiała szabla, ale długi, wąski rapier o czterograniastej głowni, z cebulowatą głowicą. Ozdobiony obłękami zwieszającymi się poniżej jelca niczym długie, niby dziegciowane kozackie wąsy.
— Z bardzo daleka.
— A bliżej?
— Z Wenecji.
— Cóż tam wieziecie? — Nieborskiemu nie wystarczyła widać ta krótka odpowiedź. Wrodzona ciekawość, która niejeden raz doprowadziła pocztowego do awantury, a jego pana do szewskiej pasji, znów wzięła górę nad rozsądkiem. Pachołek, nie pytając, odrzucił skraj płótna. — Olaboga! — zakrzyknął, widząc, co wyłoniło się spod materii. — Nieboszczyk, jak pana ojca miłuję!
I w rzeczy samej, na wozie spoczywała podłużna skrzynia okryta czerwonym aksamitem. Prosta, zbita z czterech desek, jak cztery przymioty i ideały szlachcica, z których najpierwszym była ostra szabelka, drugim rączy rumak, trzecim węgierskie wino, a czwartym rubaszny czerep utkany z honoru podbitego niczym ferezja polską fantazją i swawolą.
Jacek Dydyński prawie jęknął, bo młody Damian Nieborski był jak rozbrykany źrebak, a stolnikowic dość już miał wypłacania za niego basarunków, świecenia oczami po sądach lub wyciągania pacholika za łeb z wież starościńskich. Wiadomo — kto się o sługę nie ujmie, ten się o żonę nie ujmie. Ale po pierwsze, pan Jacek żony nie miał, a po drugie, ciekawość pana Nieborskiego przynajmniej o kilka razy za dużo okazała się pierwszym stopniem do piekła.
— Trumna, trumna — zarośnięty szlachcic zachował absolutny i niczym niezmącony spokój. Jednak jeden z kozaków złapał róg płóciennej płachty, po czym narzucił go na drewniany sarkofag, wygładził i przyklepał. — Waszmościowie nie dziwcie się, jedziemy z konduktem żałobnym. Z Wenecji do Korony Polskiej.
— A kogóż to — zapytał Świrski, jak zwykle spragniony nowin, plotek i doniesień z całego świata — pani małodobra w tany pochwyciła? Waszego patrona?
— Pana Janusza Bolestraszyckiego. Zszedł z tego świata imć nieboszczyk; w podróży zabity w pojedynku. Wieziemy ciało do ojców franciszkanów w Przemyślu, aby je pogrzebać u Świętej Marii Magdaleny.
— Pokój nad grzeszną duszą — mruknął Świrski, żegnając się leniwie. — Nic dziwnego, że o nim nie słyszałem, skoro dokonał żywota w pludrackim kraju. No tak, Wenecja, przeklęta Wenecja; łyki pieniężne, a harde i podłe, jakoby kije połknęli, a na przedmieściach same tylko murwy, narożnice francowate, kupcy i banditti jakoby szczury się mnożą. Miejsce równie zacne dla uczciwego szlachcica, co zamtuz dla siostry klaryski. Darujcie, bo zapomniałem, z której linii nieboszczyk ród wiódł? Z Irządza czy też z Bolestraszyc?
— Z Bolestraszyc — rzekł rapierzysty pan. — Po cóż inaczej wieźlibyśmy nieboszczyka do Przemyśla?
— A mnie się zdawało, że z Bolestraszyckiej gałęzi wywodzi się tylko pięciu braci: Jan, Samuel i Krzysztof, a takoż Erazm i Piotr. Gdzie tedy Janusz między nimi?
— Bo to jest najmłodszy syn Jana, naszego pana. Jegomość wysłał nas do Wenecji po ciało. Tak i przywieźliśmy na jego nieszczęście.
— A nie zepsuł się nieboszczyk? — koniecznie chciał wiedzieć Nieborski. — Przecie z Wenecji siła drogi. Ze dwie niedziele jazdy się zejdzie. Konno i koleśno.
— Dość tego — uciął Dydyński dalsze wywody swoich ludzi, a zwłaszcza zbliżającą się dłuższą tyradę pana Świrskiego, iż Bolestraszyccy pieczętują się herbem Lis, przy czym ci z Irządza używają odmiany, gdzie na tarczy jest strzała srebrna dwa razy przekrzyżowana, ci zaś z Bolestraszyc takiej, gdzie strzała krzyżyk ma tylko jeden, ale w zamian za to w klejnocie nad tarczą sterczą trzy pióra strusie zamiast czerwonego lisa. — Imajcie się szorów!
Woźnice zaprzęgli woźniki do kolasy. Borek stanął przy pysku lewego, wiodąc go za uzdę, a Mykoła podparł tył wasągu plecami.
— Ruszajcie! Razeeeem! Już!
Skrzypnęły osie, zatrzeszczały szory i powrozy. Zarówno ludzie zarośniętego, jak i słudzy stolnikowica dobyli wszystkich sił. Wsparli się w burty wozu, stękając, klnąc i dysząc.
Jacek, trzeba przyznać, pomógł im całkiem uczciwie, porzuciwszy swój szlachecki stan i wojskową rangę towarzysza husarskiego. To znaczy żgnął parę razy Mykołę w łeb i plecy sarnią nóżką, w którą oprawiona była rękojeść nahaja.