Najbardziej dopomagała jedynie lecznicza wódka z toruńskimi piernikami, po której pan stolnik spał sobie długo i smacznie na białej pościeli w stanie bardziej błogosławionym niż święty Jan w czasie widzenia babilońskiej ladacznicy. Niestety, nie przywróciła władzy w ciele ani chęci do życia.
I dlatego Aleksander Dydyński leżał teraz — siwy i pomarszczony, z długimi, białymi włosami, wsparty na stosie puchowych poduszek, oświetlony rzędem pełgających leniwie płomyków świec, wychudzony, blady, podobny bardziej do cienia niż żywego człowieka.
Tuż obok niego zasiadała służebna — młoda jeszcze dziewka z przepysznym warkoczem opadającym aż za siedzenie, a cyckami kształtnymi niczym stogi pełne świeżo zgrabionego siana. Miała na sobie marszczoną spódnicę i kabat tudzież czerwone buty, nie była zatem taką pierwszą lepszą służebną od krów, a jej wysokie czoło, szerokie i skośne brwi tudzież migdałowe oczy sprawiły, że serce Jacka Dydyńskiego od razu zabiło żywiej. Pomyślał, że wcale nie tak znowu źle miał pan ojciec w łożu boleści, obsługiwany przez ową wiejską Afrodytę. Ciekawe, czy gdyby on dostał w łeb albo po boku w jakimś pojedynku, to owa dziewka litowałaby się nad swoim paniczem, przynosząc do łoża lecznicze wódki i pierniczki? Ha, może nawet dałaby się przekonać do obdarowania najsłodszym piernikiem, który nosiła na podołku. Stolnikowic chciał już podsunąć się do tej dzierlatki; niestety, obok niej stanął ekonom Damazy Stocki, międląc między grubymi paluchami paciorki różańca.
Zbliżyli się zatem z Przecławem do łoża, przeżegnali, a potem padli na kolana i ucałowali kolejno chłodną, pomarszczoną jak pergamin prawicę stolnika.
Przez chwilę panowała cisza; Jacek zwątpił nawet, czy jego rodzic jest w pełni zmysłów. Jednak mylił się.
— Synaczkowie moi najmilsi, umiłowani! — rzekł stolnik cichym głosem. — Źrenice oka i duszy. Oto jesteście ze mną w tej ostatniej chwili, jaka dana mi jest od Jezusa, zanim Ojciec Niebieski powoła mnie na sąd wiekuisty.
— Waszmość pan ojciec przeżyjesz nas wszystkich — zaprotestował Przecław, a Jacek potwierdził skinięciem głowy.
— Cieszę się, że wracacie w dobrym zdrowiu, zwłaszcza ty, Jacku — na takie dictum Przecław łypnął okiem niechętnie na starszego brata — i ty, mój umiłowany synoczku, kości z kości mojej, a duszo mej duszy, Przecławie… — Tym razem zły wzrok Jacka spoczął na młodszym z Dydyńskich.
— Przybyłem najrychlej jak mogłem na wezwanie, aby ci, panie ojcze, do nóg upaść i dobrego zdrowia życzyć — zaczął przebiegle Przecław.
— Przybyliśmy! — uzupełnił groźnym głosem Jacek. I zacisnął wargi. Dziwne, że jego ojciec dopiero teraz, na łożu śmierci, uczynił się taki wylewny. Szkoda, że takie słowa rzadko padały z jego ust, gdy byli jeszcze pacholętami.
— Wieczne dzięki wam składam. Ale niepotrzebne modły i westchnienia, synowie. Już pędzi po mnie panna nadobna, lecz koścista. Pani śmierć. Po każdego przyjdzie z czasem, po jednych szybko, innym się odwlecze, ale ich los nigdy nie uciecze. Już czuję, jak jej suche kości targnęły się na moje wolności. I nic nie poradzi ani nobile verbum[22], ani nasze polskie liberum veto[23]. Nie pozwalam w taniec z tobą, Pani, ty mnie przecież ciągniesz z sobą… Niestety, nie przyda się tu ani protestacja, ani szabelka, ani apelacja, ani tym bardziej mocja. Bo jaka apelacja może być do trybunału niebieskiego, gdzie święty Piotr i archanioł Gabriel sądzą? A jaka mocja, kiedy sędzią najwyższym i ostatecznym jest Ojciec Niebieski? Który woźny pozew mu doniesie?
— My doniesiemy, jeśli trzeba — odezwał się Jacek. — Medyków wam trzeba lepszych niźli ci szalbierze, którzy zdrowie szlacheckie odmierzają czerwonymi złotymi!
— Ja już dostałem jedną dylację, odroczenie od wyroku Pana na rok i sześć niedziel — rzekł łagodnie stolnik. — Drugiej, czuję, nie będzie. Panie Damazy — zwrócił oczy w stronę ekonoma — jak rozumiecie, umrę?
— Umrzesz waszmość — pokiwał głową Stocki.
— A kiedy?
— Może dziś, może jutro.
— Nader to przykre, niestety, które śmierć skacze balety… Przynieście papier i kałamarz, kiedy z synami skończę rozmowę.
Testament, pomyślał Jacek i serce skoczyło mu do gardła. Podyktuje testament. Lepiej późno niż wcale.
Stolnik poruszył się na łożu, jęknął cicho, aż służka siedząca u wezgłowia uniosła głowę.
— Wszystko to marność nad marnościami — wymamrotał. — Co to za życie, skoro się nawet wysrać nie mogę o własnych siłach. Panie Damazy, a i ty, Jadwiniu najmilsza, zostawcie mnie samego z synami. Mam z nimi do pomówienia o sprawach, które przeznaczone są dla naszych uszu i nikogo więcej.
Damazy pokiwał głową, skłonił się, wyszedł. Tak samo ukłoniła się służąca. Zamknęli drzwi, zaryglowali. Jacek i Przecław zostali sam na sam z chorym, w ciemnym pokoju pełnym zapachu olejków i zimnego oddechu śmierci. Ojciec rozkasłał się, strużka śliny pociekła mu z kącika ust.
— Zaprawdę słusznie powiadają: uczynki swoje jako poduszki ze sobą weźmiesz, na których tak się wyśpisz, jako zgotujesz sobie pościel. Marne życie, gorsza dola, piekielna niemoc! Toż ja nawet Jadwini za tyłek schwycić nie mogę — narzekał stolnik. — Patrzcie! — Ujął prawą ręką lewicę, podniósł ją i zbliżył do świecy. Choć przejechał palcami i wnętrzem dłoni po płomieniu, na jego twarzy nie zaznaczył się żaden grymas. — Nic nie czuję. A ona, szelmutka, kiedy mi ze szczętem czucie odjęło, zaczęła jak na złość po lewej stronie łoża przysiadać! Wiedziała dobrze, że na lewicy rękę mam słabą!
— Nie desperujcie, ojciec — rzekł Jacek. — Może kazać cię na kolasę włożyć i do samej Ostrej Bramy powieźć?
— Powieźcie mnie lepiej w kapciach na cmentarz. I daj Bóg, aby obyło się bez zwady — westchnął stolnik. — Słyszałem krzyki na podwórzu. Co się stało?
— A, nic.
— Jak to… nic?
— Konie się pokopały — rzekł szybko Przecław, popatrując na brata. — I czeladź troszkę powadziła. Ale już spokój.