— Zdaje się, żem słyszał świst szabel — mruknął stary rębajło. — Ale może mam już omamy. To wasza sprawa, jak sobie życie ułożycie. Apeluję wszakże, aby poczciwe a stateczne było, bo nie chcę spoglądać z nieba na synów banitów i wywołańców.
— Będziemy stateczni i uczciwi — obiecał Jacek, aczkolwiek nie mógł przysiąc, że ślubuje także za brata.
— Zbliżcie się i posłuchajcie — wycharczał ojciec. — Chcę bowiem rzec wam coś ważnego. Nie, nie o testamencie. — Machnął ręką, ucinając wszelakie wątpliwości braci szybciej niż cięciem szabli. — Ten sporządzę niebawem i nikogo nie ukrzywdzę. Podzielę wszystko uczciwie, na pół. Nikogo nie pominę.
Rozkaszlał się i przez chwilę stękał. Przecław znowu był pierwszy — uprzedzając Jacka, poprawił ojcu poduszkę pod głową.
— To, co wam rzeknę — wydyszał z wielkim trudem — jest jakoby wyznaniem mej wiary. Będę mówił długo. I o strasznych rzeczach, których nawet nie podejrzewacie. O grzechu, który obciąża cały nasz ród i dwie jego gałęzie, które biorą swój początek od was.
Mowa, pomyślał Jacek. Będzie gadał o tych paru zwadach i zajazdach, których się dopuścił. O zajechaniu spichrzy w Sandomierzu panu Michałowskiemu. O bękartach nałożnicy Kuśmidrowej. I o oćwiczeniu mieszczanina Czeczotki, co się był pisał Dydyński z Dydni. Frant był z niego niezły, bo kiedyśmy go schwytali w Krakowie, a pan ojciec kazał kije moczyć i sznury dziegciem smarować, chciał się wykpić, że on nie Dydyński, ale Dynowski. A inni ludzie tak nieszczęśliwie jego nazwisko przekręcili na nasze. Ale i tak wziął na łeb basarunek i podziękowania, że do sądnego dnia na rzyci nie usiądzie!
A zajazdy na Zaderewiec i zbrojna intromisja, czyli wwiedzenie do Temeszowa… No, trudno, siądziem z bratem na koń i jakoś to będzie. Zabitych się zapłaci, porąbanych zajedna.
— Mój ojciec Mikołaj, a wasz dziad — wycharczał stolnik — miał dwóch synów. Mnie — Aleksandra, i jeszcze jednego — Michała, prócz trzech córek.
I jeszcze większej liczby bękartów, dodał w myślach Jacek. Wszak taki był z dziada birbant i jebaka, że żadnej dziewce nie przepuścił, choćby była kulawa i zezowata. Chromej zwłaszcza, bo uciec nie mogła.
— Pomnicie, kto to był Michał Dydyński?
— To nasz stryj, zginął dawno temu śmiercią bohatera. Pod… Smoleńskiem? — zapytał Przecław.
Słyszeliśmy tę historię setki razy, uzupełnił w myślach Jacek. A na głos powiedział:
— Twój brat, ojcze, zginął ubity przez Moskali przy zdobywaniu Połocka. Roku Pańskiego 1563, jeszcze za panowania króla Augusta Jagiellona. Nie pierwsza to krew, jaką Dydyńscy przelali dla ojczyzny.
— Opowiadaliście nam o tym wiele razy — mruknął Przecław. — I prawdę rzekłszy, znamy na pamięć każdy szczegół tej historii, nie wyłączając twego cudownego ocalenia i okrucieństwa Moskali.
— Opowiadałem, jak było — przerwał mu dyszący jak kowalski miech ojciec — i powtarzałem dziesiątki razy wszystko, co się wydarzyło w Połocku. Po to, abym sam uwierzył w te bajędy. Albowiem konfabulowałem w kwestii zakończenia, które wisi niby katowski miecz nie tylko nade mną, ale nad całym naszym rodem.
Zapadła cisza. Słyszeli tylko trzeszczenie knotów u świec i ćwierkanie wróbli za oknem. Jacek pomodlił się w duchu do świętego Szczepana o cierpliwość. Że też ojcu zebrało się na wspominanie rodowych historii, zamiast polecać duszę Panu. Akurat teraz, gdy Jacek miał zamiar przejrzeć księgę powinności poddanych Dydni, aby przekonać się, czy Przecław i Tobołka, przy niewątpliwym udziale Smoliwąsa, nie zarwali przypadkiem nieco więcej pieniędzy niż należne im sumy, na przykład zmuszając chłopków do pracy w niedziele i święta.
— Prawda kole mnie jak cierń. To nie Moskale zabili mego brata. Ja go im… wydałem. Zgubiłem Michała Dydyńskiego! — jęknął ojciec tak rozdzierająco, że Przecław i Jacek poderwali głowy jak dwa spłoszone źrebaki. — Wydałem Moskalom podstępnie jak pies, syn najgorszej matki, szelma i swawolnik. Było nas dwóch do podziału. Całkiem jak was. Zrobiłem to, aby… pozostał jeden. Zagarnąłem cały majątek mego ojca, a waszego dziada.
— Rozum wam się pomieszał — rzekł zadziwiony Przecław. — Dziesięć… Nie! Sto i jeden raz powiadaliście nam, że Moskale usiekli Michała na wałach. Nie gadajcie nam teraz byle czego, panie ojcze, bo krew w was się burzy, a przecie jesteście nam jeszcze potrzebni. Dość tego, dosyć, ojczulku, starczy już…
— Kiedy Moskale weszli do miasta — stolnik jęczał dalej swoje i nie zważał na słowa młodszego syna — i utopili w Dźwinie Żydów, przebraliśmy się z bratem za czeladników, ukryliśmy w domu Wołkowa, bojarzyna, który był wierny królowi Zygmuntowi Augustowi, razem z kilkoma towarzyszami z naszej chorągwi — Jędrzejem Uspieńskim, który był jeszcze młodszy ode mnie i Marcinem Haraburdą. Michał i inni posłali mnie, na przeszpiegi, miałem zagadać z kupcami na targu, aby wywieźli nas z miasta. Ale fortuna mi nie sprzyjała. — Zakrztusił się i zacharczał, przez dłuższą chwilę rzęził, jakby właśnie przyszła na niego ostatnia chwila.
— Powoli, panie ojcze. Nie gorączkujcie się, bo wam jeszcze żyłka pęknie — rzekł Jacek, całkiem nieprzejęty tą historią. — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Odpocznijcie.
— To ja wam mówię, pieskie syny, że zdradziłem brata, a waszego wuja, a wy mi każecie zażywać wywczasów?! — wycharczał z furią stolnik. — Wiedzcie, że idzie tu o honor naszego całego rodu. Nie mnie, ale was wytykać będą palcami jak ladacznice na świętej procesji! To, co uczyniłem, ściągnęło hańbę na cały nasz ród!
Jacek otwarł usta, chcąc coś rzec, ale zamilkł w pół słowa, jak gdyby właśnie teraz poczuł wagę słów starego stolnika.
— Na targu dojrzał mnie zdrajca, Fiodor Hynczewskij, ruski bojar, co przeszedł na stronę moskiewską. Chciał powlec do carskiego wojewody. Prosiłem i groziłem, by mnie puścił… Żądał pieniędzy. Wtedy powiedziałem mu, gdzie ukrywa się brat. Mógłbym wypierać się i płakać, że mnie zmusili, wzięli na męki. Nie, syneczkowie. Ja go wydałem świadomie, wiedząc, że po jego śmierci odziedziczę Dydnię i inne wioski. Moskal puścił mnie w zamian, wyprowadził za bramy, kiedy już Michał Dydyński był w łańcuchach; bo Haraburda i Uspieński nie dali się wziąć żywcem!