Przecław bezskutecznie starał się poprawić słomianą poduszkę pod głową ojca. Starzec charczał i dygotał, szarpał głową i osuwał się coraz niżej w morze pościeli.
— Dostał się do niewoli — rzekł Jacek — ale cóż z tego? Nie mogłeś go wykupić?
— Mojego brata przykuli do armaty… Powlekli do Smoleńska i dalej — do Moskwy. Bóg jeden wie co się z nim stało. Szukałem go potem, chciałem pomóc. Ale strach mi było jechać do Moskwy, gdzie Michał przepadł jak igła w stogu siana. Nigdy nie wrócił. Ja przejąłem wszystko. Wioski i przysiółki, role i młyny; majętności, dzięki którym stałem się możnym panem, a wy będziecie posesjonatami. Dzięki tej zbrodni dzisiaj trudno policzyć nas między zagonowych szaraczków albo jednowioskową szlachtę, bo za szerocy jesteśmy, synaczkowie. I za wysocy. Wszystko to dzięki zdradzie!
Stolnik zaszlochał. Płakał w łożu, a grube łzy spływały po pomarszczonych policzkach. To były dwie pierwsze łzy, które Jacek ujrzał na ojcowskim obliczu od czasu pogrzebu ostatniej żony stolnika, a swojej macochy.
— Ja nie pociągnę długo — biadał starzec. — Miałem sen… Niewiasta w szacie czerwonej wraziła mi nóż tak głęboko w piersi, że mi się zdało, żem sam na własne oczy widział ranę otwartą. I zdało mi się, że jej oblicze to łeb obmierzły hydry szaleństwa i zdrady — choć pierwej zdała mi się podobna do starej murwy przemyskiej — Katuszy. Hydry, której złożyłem w ofierze Michała.
Bracia milczeli, bo po prostu nie wiedzieli, co myśleć o niezwykłym wyznaniu ojca.
— Módlcie się za duszę stryja. Odmawiajcie godzinki w jego intencji, bym kiedy stanę przed nim nagi i bezbronny, miał choć wasze słowa za wsparcie.
— Uczynimy, jak każesz — rzekł Jacek. — Wspomnimy Michała dobrymi egzekwiami, aż jego skołatana dusza znajdzie wiekuisty odpoczynek.
— To dooo… brze… — wycharczał starzec. — Zbliżcie się.
Podeszli bliżej i padli na kolana, gdy wyciągnął jedyną zdrową rękę i po kolei dotykał ich głów.
— Panie konający, przez Twoje i Matki Twojej skonanie daj, abym w łasce i opatrzony Najświętszym Sakramentem z tego świata zszedł. A wam, synowie mili, daj wieczne zdrowie i wsparcie na tym nędznym świecie. Abyście mieli siły modlić się za mną, gdyż moja dusza potrzebuje waszego wsparcia.
— Módlmy się zatem — zaczął Przecław — w intencji odkupienia winy. Tak długo musiałeś żyć z brzemieniem na sercu, lecz uwierz mi, że widząc czystość twych intencji, a zwłaszcza nasze ofiary i datki za spokój twej duszy, brat Michał odpuści ci wszystkie dawne winy i nie będzie pozywał do takiego sądu, gdzie sędzią, starostą, a nade wszystko katem… jest Lucyfer.
— Lepiej módl się, zamiast krakać, bracie — uzupełnił Jacek.
Modlili się długo i żarliwie na kolanach. Modlili się i wówczas, gdy ktoś zastukał do drzwi, a kiedy stolnik odpowiedział słabo, że można wejść, do alkierza wśliznął się Damazy z marsową miną. Pokłonił się i rzekł:
— Przyjechał jegomość pan Ożga, starosta trembowelski.
Ojciec poruszył się w łożu i wyraźnie ożywił. A bracia, słysząc to nazwisko, wymienili między sobą krótkie, ale wyraziste spojrzenia, które mówiły o wiele więcej niż słowa.
Azaliż to nie Piotr z Ossy Ożga, starosta trembowelski i stryjski?
Tenże sam to! Nie może być inaczej!
A po cóż on tu?
Miejmy nadzieję, że jeno na pogrzeb przyjechał.
— Jegomość starosta, mój wierny kompan i przyjaciel — jęknął Aleksander Dydyński. — Niechaj wejdzie, niechaj przestąpi me progi. A wy, synkowie, powstańcie z kolan i oddalcie się, bo muszę pogawędzić ze starym druhem.
Oczy braci były teraz okrągłe nie jak spodki, ale niczym złote talerze gdańskie, warte dwa i pół złotego za sztukę.
— Mianowałem imć pana starostę trembowelskiego wykonawcą i egzekutorem mojej ostatniej woli, synoczkowie — bąknął stolnik. — A to z zapobiegliwości, aby nie doszło między wami do jakichś scysji, których moja skołatana dusza pragnie równie mocno, co nowego ataku podagry.
Bracia ponownie porozumieli się bez słów.
To ten! Jezusie, tenże sam.
Ów statysta z Trembowli! Bicz na wywołańców i warchołów!
On Annie Chodkiewiczównie-Koreckiej Borek i Skałat odjął na Rusi!
Polickich wygolił z majętności!
Sałatę zbójcę pojmał i do Lwowa dostawił!
Gorze nam, bracie!
— Udajcie się do świetlicy, moi synoczkowie, a nas ostawcie z panem starostą. Muszę spisać z nim ostatnią wolę. A o was sławetny Tobołka będzie miał staranie.
— Imć Tobołka słabuje — rzekł cichym głosem Jacek.
— Jakże to? Przecież był u mnie dziś rano?
— Sami o siebie zadbamy, panie ojcze — mruknął Przecław. — I pomodlimy się za was.
A potem ukłonili się zamaszyście i wycofali z alkierza.
I kiedy siedli już w świetlicy, wspominając ojca, hajducy otwierający bramę i most przed ludźmi starosty trembowelskiego podśpiewywali sobie pod wąsem, zerkając na dwór, w którym dogorywał pan Dydyński, starą, lecz jakże wesołą piosnkę czeladzi:
Dydnia, wieczór tego samego dnia
Czerwona izba we dworze
Osoba pana starosty Piotra z Ossy Ożgi pogodziła braci o wiele skuteczniej niż wszystkie trybunały, rękojmie i królewskie zastawy — bodaj nawet na milion złotych. Jeszcze tego samego wieczora zasiedli w czerwonej izbie przy pucharach węgrzyna, utoczonego świeżo przez dworskiego podczaszego i podanego przez, było nie było, cudowną Jadwinię. Jednak nawet jej niewinne lica nie rozchmurzyły młodych Dydyńskich. Postać pana trembowelskiego kładła się takim cieniem na ich obliczach, jakby nagle zaczęło się zaćmienie słońca wróżące wojny i zarazy, a dodatkowo wszystkie świece w izbie zgasły. Fakt, iż ojciec wyznaczył Ożgę na egzekutora testamentu (który zresztą spisywał właśnie w jego obecności i za zamkniętymi drzwiami), znaczył, iż widoki na ewentualną rewizję jakichś jego postanowień były równie pomyślne jak przyszłość skazańca oddanego w ręce małodobrego mistrza na miejskim szafocie.