— Zobaczymy, co ojciec postanowi — mruknął Jacek, wskazując kciukiem drzwi do sąsiedniej komory. — Póki co żniwa za pasem, a nie widzę, żebyś gromadę zbierał z kosami. Zmarnieje żyto na polach, to cię po sprawiedliwości bizunem oćwiczę, bo o gospodarstwo nie dbasz!
— Jak ty na mnie bizuna podniesiesz, to ja ci w łeb z pistoletu wypalę! Nie licząc, że za oćwiczenie Tobołki pójdziesz pod sąd, brat! Miałeś jedną sprawę z Zawiszanką, gdzie ci pomógł Dworycki, aż ojciec świecił za ciebie oczami po sądach! Dojdzie ci teraz znieważenie sługi brata!
Jacek machnął ręką w powietrzu, chcąc dać młodszemu w gębę. Chybił, bo Przecław się uchylił; po latach nabrał kociej zwinności i umiał bez szwanku wywinąć się spod karcącej ręki starszego brata.
— Lepiej zbieraj na palestrantów! — syknął. — Bo może ojciec tylko jednemu z nas wioski i role zapisał, a drugiemu zaledwie nieco gotowizny. Nie uważasz, że dlatego właśnie starostę wezwał, aby imć Ożga powstrzymał któregoś z nas od gwałtów, kiedy już się testament otworzy? I okaże się, że nasze działy są nierówne?
— Gdyby ojciec wiedział, co ty chcesz uczynić z naszym rodowym gniazdem, toby ci nie tylko Dydni, ale nawet spłachetka z chrustem nie zapisał!
— Skąd ty wiesz, co ja chcę uczynić?
— Chcesz to wszystko sprzedać, brat! Dydnię, Niewistkę! I kupić sobie klucz hen na Ukrainie!
— Kto ci tych głupot naopowiadał?! — zapytał Jacek, a jego oczy zwęziły się jak szparki.
— Twój pocztowy! Dość pana Jędrzeja Herakliusza winem uczęstować, a śpiewa jak kurant z zegarowej wieży. Wszystko mi przekazał, coś w obozie mówił.
— Pan Świrski wart jest w gębę — prychnął Jacek. — I tak mi się widzi, że chyba powiemy sobie z nim wkrótce do widzenia! A to, co zrobię z moją częścią, to już nie twoja sprawa!
— Gdyby to ojciec wiedział, trupem by padł na miejscu! Że ty jego ukochaną, umiłowaną ziemię chcesz sprzedać, pozbyć się rodzinnej wioski… Łajno by ci zapisał i dwóch starych dziadów zamiast Niewistki! Ładnie odwdzięczyłeś się za poczet i lata starań, abyś został możnym panem. Zamiast się modlić o uzdrowienie pana ojca, ty wyprzedajesz jego substytucję!
— Zamilcz! — Jacek porwał się zza stołu. Sięgnął do lewego boku, ale nie miał tam szabli ani korda. — Modlę się o jego zdrowie każdej nocy, którą ty spędzasz na pijaństwie i łajdaczeniu się z dziewkami! Z tą swoją ladacznicą ze świńskiego barłogu! A teraz, po ostatniej rozmowie, wznoszę modły o odpuszczenie grzechów naszego ojca, o których sam nam dzisiaj powiedział! Za duszę Michała Dydyńskiego.
— Lepsza ladacznica niż panna banitka Zawiszanka! — warknął Przecław. — Policzymy się jeszcze!
— O, na pewno! Jak tylko starosta odjedzie!
Zapadła cisza. Bracia spoglądali na siebie z nienawiścią.
— Kto by się spodziewał, że nasz pan ojciec brata własnego Moskalom sprzedał. O ile oczywiście nie słabuje na głowę — mruknął Przecław.
— Ja myślę, że majaczy, bo chory — podsumował Jacek. — Jeśli rzecz się rozejdzie w Sanockiem, psi zjedzą naszą reputację.
— Phi. Jakbyś ty kiedyś w ogóle miał reputację, co, brat?
— Dlatego proponuję, abyśmy wystawili w kościele kaplicę albo ołtarzyk z intencją spokoju duszy stryja Michała. Dodamy do tego ze dwieście złotych dla ojców franciszkanów z Sanoka na modły za odpuszczenie tego grzechu i mszę zamówimy. U naszego proboszcza.
— A może pogrzeb byśmy urządzili stryjowi?
— Kiedy ciała nie ma.
— Można i z pustą trumną. Jak panu Wawrzyńcowi Wesslowi, którego porąbali na sztuki bracia Rytarowscy i zagubili głowę.
— Co pogrzeb, to wydatek — rzekł zapobiegliwie Jacek. — Do diabła, nie jesteśmy przecież winni tej zdradzie! Msza, datek i kaplica. I będzie dość. Resztę niechaj tam już pan ojciec ze stryjem w niebie załatwiają.
Drzwi otwarły się z trzaskiem tak niespodziewanie, że Jacek chwycił się za bok i zaraz opuścił rękę, bo przecież nie miał tam szabli. Na progu stanął człowiek w kołpaku i delii, szeroki w barach jak góra i podobnie wyniosłej postawy. Oblicze jednak miał poczciwe i dobroduszne, ogorzałe od wiatru i wina, a broda dodawała mu powagi i dostojeństwa. Wypisz, wymaluj, postać wyjęta z księgi De optimo senatore Wawrzyńca Goślickiego.
Bracia zerwali się na nogi. Pokłonili człowiekowi, w którego rękach spoczywał ich przyszły los.
— Panowie Dydyńscy, mili barankowie i rybeńki moje! — zagrzmiał Piotr Ożga tak familiarnym basem, że prawie poruszyły się wąsate portrety na ścianach. — Wasz ojciec kona… Tak, dobrze mówię! Wydaje ostatnie tchnienie, leży jak niebożątko boże. A jego dusza już prawie w rękach Pana.
— Tes… — odważył się pisnąć Przecław. Źle zrobił, bo bystre oko starosty od razu spoczęło na jego postaci.
— Toć ja ci prawię, rybeńko, że pan rodzic świata tego nie widzi, już oczy mu się bielmem powlekają, a ty, panie kochaneńku, zamiast do ręki się cisnąć i modlitwy wznosić, pytasz mnie o papiery i ostatnią wolę? Nie za wcześnie aby, rybeńko? Wiesz, jak się to nazywa, rybeńko? Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? Dobrze! W takim razie powiem ci, jak się to nazywa: czarna niewdzięczność. Za ojcowskie przywiązanie i serce, które ci, kochaneńku, przez tyle lat okazywał. A teraz biegiem mi, rybeńki, do alkierza, panu ojcu się pokłonić i paciorek zmówić. Póki jeszcze dyszy!
Ze starostą trudno było dyskutować. Zwłaszcza że miał rację. Skarceni jak żacy na pierwszej lekcji, młodzi Dydyńscy pognali do alkierza. Tu wokół łoża starego stolnika zgromadzili się wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia we dworze: brat Miechowita, pan Damazy, dwóch pachołków i trzy służebne — Jadwinia, Hetka i Mironowa.
A Aleksander Dydyński leżał nieruchomo jak anioł z obciętymi skrzydłami w białej pościeli. Przecław rzucił się do jego prawej ręki, Jacek do lewej. Myśleli, że ojciec skonał, ale mylili się. Stary stolnik oddychał z trudem, ale nie wyglądało na to, aby władał rękoma ani był świadomy tego, co rozgrywało się w alkierzu. Spod półprzymkniętych powiek płynęły łzy.