Czas jednak pędził i poganiał niby karbowy — panowały upały i ciało poczynało się psuć; nie można było odkładać pogrzebu w nieskończoność. Zwłaszcza że zgodnie z wolą zmarłego testament, będący na przechowaniu u Piotra Ożgi, miał być otwarty dopiero po ceremonii pogrzebowej.
Die 23 julii
Dydnia, pogrzeb stolnika sanockiego
Dzień był upalny i gorący, bo przypadał w samym środku żniw, kiedy słońce zsyła na ziemię żar niczym z diabelskiego pieca. Niebo od rana olśniewało błękitem, jak nowy żupan z kitajskiego jedwabiu, a jednak im wyżej wędrowało słońce w swej podniebnej podróży, tym więcej krzaczastych, kędzierzawych obłoków wypływało spoza wzgórz. Wznosiły się powoli — dołem pobłękitniałe, przechodzące w ołów, górą lśniące niczym perski szyszak wyczyszczony popiołem i wypolerowany przez zapobiegliwego pachołka. I już od rana zapowiadały nadciągający skwar, a może nawałnicę.
Kondukt ruszył na dźwięk pierwszych dzwonów w kościele w Dydni. I nie był to zgoła taki pochód, jakiego zażyczył sobie zmarły. Bo choć starosta trembowelski dał braciom z ojcowej szkatuły jedynie dwieście złotych na koszty pogrzebu, każdy dołożył od siebie w dwójnasób tyle, aby tylko nie wyjść przed panami braćmi na dziadów i nędzarzy.
Pochód otwierał poczet husarski Jacka, w pełnej barwie i zbroi. Najpierw kroczyła wdzięczna Hetmanka, przybrana w nabijane złotem tręzle, w naczółku i nachrapniku z pozłacanych blach zdobionych rubinami. Z forgą ze strusich, farbowanych piór na łbie i podpiersieniu — z trzech pozłocistych pasów spiętych mosiężnym pierścieniem na końskiej piersi — na którego blachach takież same rubiny układały się wokół herbu Gozdawa. A na Hetmance jechał Jacek w husarskiej zbroi ze skrzydłami, z pysznym futrem lamparta przerzuconym przez lewe ramię. Za nim na podjezdkach Świrski i Nieborski, w zbrojach, nakryci wilczurami, z takimi samymi skrzydłami i kopiami w tulejach przy prawym strzemieniu. Konie, choć przybrane w kosztowne rzędy, miały czarne płachty aksamitu narzucone na czapraki, jak pogrzebowe wojsko odprowadzające do grobu hetmana.
Potem podążał Przecław w czarnym żupanie, dalej zaś jego hajducy w czerni i srebrze.
Następnie postępowała na podjezdkach i sekielach, czyli siedmiogrodzkich koniach, czeladź dworska w zielonych i karmazynowych żupanach, nakrytych opończami z czarnego aksamitu, na który poszło prawie osiemdziesiąt złotych. Za nimi szedł ksiądz proboszcz Fabrycy i ludzie kościelni z chorągwiami, bractwo modlitewne z Sanoka w żałobnych kapturach jak podczas zarazy, z gromnicami w dłoniach, śpiewając pieśni pogrzebowe i napełniając okolicę smutkiem. Dalej podążali franciszkanie, zgodnym chórem odmawiający litanię do Najświętszej Marii Panny, a potem piesi hajducy z dworu ze spuszczonymi lufami rusznic, w wilczych kapuzach i granatowych żupanach. Na plecy następował im lamentujący tłum żebraków i proszalnych dziadów, frantów i oberwańców połapanych przez ludzi Przecława pod kościołem w Sanoku i w okolicznych wioskach. Następnie szedł Miechowita z krzyżem, za nim zaś prowadzono koni dwanaście, bardzo kosztownie przebranych w czapraki aksamitne i altembasowe, przy każdym zaś było po pachołku w lampartach, szyszakach żołnierskich, misiurkach i kolczugach.
— Dalibóg, mości panowie — zagrzmiał Atanazy Łącki do braci Grochowskich. — Czy mnie stare oczy mylą, czy altembasy prawdziwe leżą na tych dzianetach?
— Jakie to altembasy, panie bracie! — odrzekł starszy Grochowski. — Zwykłe to falendysze niderlandzkie żółtą i białą nicią przetykane. Toż nie wojewodzica chowamy, ale stolnika! Fałszują takie materie Olędry pod Gdańskiem, a potem sprzedają — głupcom na śmiech — jako materie z Turcji i Persji, po trzy złote za postaw!
— Siła teraz pewnie — uzupełnił młodszy — karmazynów i posesjonatów po zaściankach się rozmnoży, a do fałszywego złotogłowiu nosić będą łapcie i lipowe łyczaki!
Za końmi jechał starosta trembowelski uosabiający zmarłego, w żupanie atłasowym karmazynowej barwy, w ferezji podbitej sobolami, zarzuconej — dla upału i fantazji — jedynie na lewe ramię, zdobionej pętlicami diamentowymi, z kitą za kołpakiem i buławą sadzoną turkusami w ręku. Buława owa, ma się rozumieć, nie była własnością nieboszczyka stolnika, który nigdy żadną chorągwią nie komenderował, ale należała do skarbczyka pana kasztelana Czechowskiego Ligęzy. Ten, prawdę powiedziawszy, także niewojennym był człowiekiem — pomijając awanturę o jarmarki rzeszowskie, kiedy starł się ze Stanisławem Stadnickim z Łańcuta. Kto wtedy wygrał — nie było wiadomo, bo w protestacjach jeden adwersarz żalił się na drugiego: Ligęza, że go Stadnicki pobił, a Stadnicki, że mu sprał tyłek kasztelan Czechowski. Dlatego buławę trzymał pan Mikołaj Spytek Ligęza jedynie na okazywania pospolitego ruszenia, aby pomachać nią przed szlachtą i poudawać choć przez chwilę pułkownika, a da Bóg — przyszłego hetmana.