— Dalej! Ruszajcie się! — zagrzewał wszystkich pan Nieborski. — Zapada się! Uważajcie!
Konie rżały, baty trzaskały, wasąg zaś nie miał ochoty, by opuścić błoto.
— Mospanowie, źle czynicie — Świrski postanowił udzielić utrudzonym ludziom kilku zbawiennych rad. — Nie przed się pchajcie, ale do góry podnoście! Uuuu… Mówiłem, że nie pójdzie! Bo to najpierw podważyć trzeba kłonicą!
Nie wiadomo, co poskutkowało bardziej — zbawienne fortele pana Świrskiego czy dodatkowe konie zaprzęgnięte do orczyków. Nagle bowiem wóz drgnął, a potem ruszył naprzód. Droga do brzegu dłużyła się nieznośnie, bo pęknięta i wyłamana oś stercząca z boku zahaczała o korzenie, przesuwała się z chrzęstem po kamieniach, póki wasąg nie znalazł się na twardym gruncie.
Mykoła i Borek wyprzęgli konie, odprowadzili je do wozów. Szlachcic z rapierem zeskoczył na ziemię, podszedł do Dydyńskiego, skłonił się dwornie i zdjął czapkę.
— Jesteśmy dłużnikami waszmości — rzekł zmęczonym głosem. — Racz przyjąć podziękowania. Nasz pan, jegomość Jan z Bolestraszyc, będzie się umiał odwdzięczyć za przysługę. A waszmości już dziś w jego imieniu na pogrzeb i stypę zapraszamy.
— Bywajcie zdrowi!
— Żegnajcie!
— Ruszaj! — krzyknął Świrski. — Ostrożnie zajeżdżaj!
Drugi brzeg powitał ich wonią świeżego siana i wieczornymi cieniami gęstniejącymi pod koronami rozłożystych lip. Wjechali na łąkę ścielącą się pod kopytami zwierząt, miękką i delikatną jak perski kobierzec. Dalej, w bok od drogi, ciągnęły się nadsańskie lasy, przeplatane bezdrzewnymi polanami dochodzącymi aż do samej rzeki. Tu rozłożyste jesiony i olsze kłaniały się w pas strzelistym topolom, a rosochate wierzby kuliły się po brzegach traktu jak podróżni odpoczywający po męczącym dniu.
Minęli łany żółcącej się pszenicy, z rzadka przeplatane wąskimi smugami gryki, poletkami owsa i długimi zakosami pastwisk, nad którymi gdzieniegdzie unosiły się wątłe strużki dymu, niekiedy śmiech, innym zaś razem dźwięczny głos pasterskiej fujarki. Przejechali obok Bachorzka zasłoniętego drzewami, nad którymi sterczała dzwonnica i krzyż na dachu kościoła Świętej Katarzyny.
— Widzieliście — rzekł do towarzyszy pan Świrski. — Wieźli nieboszczyka w trumnie okrytej czerwoną materią jak bohatera, co krew za Rzeczpospolitą przelewał. Nie ma dziś granic pańska fanaberia. Lada szaraczek chowa się w murowanym sklepie w kapciach i w czerwonym atłasie, jak pułkownik. Pachołek skręci kark na schodach do zamtuza, a zaraz z niego na pogrzebie defensor patriae[1], rotmistrz albo pułkownik. Lada hołota z wiejskiej baby na łeb spadnie, a zaraz ma pogrzeb jak hetman — z castrum doloris[2] i kruszeniem kopii nad trumną. Ten tutaj w zwadzie zwykłej zginął, a pochowają go pewnie jak bohatera, w trumnie obitej czerwoną materią, jakby krew przelał za ojczyznę.
— Bolestraszyccy możni panowie. Stać ich nie tylko na aksamit.
— Tacy to byli słudzy Bolestraszyckich jak ze mnie minister luterski! Tych drapichrustów trzeba było kijami obadać, a tego czarniawego nahajem na ziemię sprowadzić.
— Niby dlaczego?
— Konfabulowali, aż zęby bolały. Primo, jak oni wieźli nieboszczyka, syna Jana, do ojców franciszkanów, kiedy cały ród Bolestraszyckich od lat pozostaje przy luterskiej wierze?
— Może starego rzymski krzyż oświecił? I rewokował?
— Jak miał rewokować, skoro ojciec i bracia to wszystko zajadli wrogowie jezuitów i Ojca Świętego? Wszak pomnę jeszcze, że pan Samuel z Bolestraszyckiej linii przełożył na polski i wydał drukiem w Dobromilu, u pana Herburta, paskwilus na naszą wiarę katolicką. Nowości papieżnickie przeciwstawione pierwotnemu chrześcijaństwu — tak się tłumaczy tytuł dzieła Piotra de Moulins, któremu księża dominikanie z Przemyśla przeciwstawili sądy grodzkie z takim skutkiem, że pan Bolestraszycki musiał odpokutować pół roku w wieży i zapłacić dwieście grzywien kary. Spalili nawet na przemyskim rynku…
— Kogo?! — prychnął Dydyński. — Chyba nie Bolestraszyckiego, bo wtedy szlachta by księżulkom skrzydła dorobiła obuszkiem, a męczeńską koronę ukręciła z batożków.
— Toć mówię, że jeno księgę spalili. To primo. A secundo…
— Nie chcę ani secundo, ani tertio. Ucisz się, waść — rzekł Dydyński zmęczonym głosem, bo pan Świrski oblatany był nie tylko w pijaństwie i genealogii, ale także, a może nade wszystko, słynął jako niezwykły wprost gaduła, jednak tym razem pan Herakliusz nie dał się tak łatwo zbić z pantałyku.
— Secundo, że u pana Jana nie ma żadnego syna na przychówku. Wszyscy wiedzą, że z małżonki jego ichmości Anny Pstrokońskiej przyszły na świat tylko trzy córki: Elżbieta, Zofia i Felicjana. Chyba że rzekomy Janusz jest z nieprawego związku. Ale po cóż wtedy ciało do Polski sprowadzać? Dość bękarta w polu pogrzebać. Jak powiadają: Tu leży nn, więc nad jego grobem westchnij tyłem, zapłacz przodem. A w ogóle to nie wiem, czy wam mówiłem, że Bolestraszyckich z Bolestraszyc to wszystkich pięciu jest. Jan, Samuel, Krzysztof, Erazm i Piotr. O żonie Jana już mówiliśmy, tenże zaś Krzysztof żonaty jest z Joanną, z domu Wilam, Piotr zaś z Anną Krasicką, która…
— Dość! — uciął krótko Dydyński. — To nie nasza sprawa.
— Bo wy, waszmościowie, nie wiecie, że był jeszcze niejaki Bolestraszycki, to jest Marcin, chłopski syn spod Miechowa. Ten miał za żonę zwykłą chłopównę z Szydłowa, handlował winem i przekupywał bławatami. Pisał się zaś z Bolestraszyc, co jest falsum[3], bo ojciec jego był zwykłym chamem, a zwali go Grodkiem. Tego pewnego razu we Lwowie spotkał pan Krzysztof Bolestraszycki i razem z czeladzią zaszedł do niego w odwiedziny — niby do krewniaka. Tam w domu jego wszystko wino wypił, za kilkaset złotych, i nie zapłacił, mówiąc: Żeś ty Bolestraszycki, tedy nie godzi się od krewnego za to częstowanie płacić, u szlachty tak nie bywa. A potem na ostatku kazał kijem po łbie mu dać i srogo przykazał, by się Bolestraszyckim nie zwał, bo z braćmi wróci i nie kij będzie w robocie, ale powróz konopny!
— I mnie się nie podobali ci podróżni — dorzucił Nieborski, sprowadzając pana Herakliusza na właściwą drogę. — Niby czeladź, a nie byli w jednej barwie, jak hajducy, sabaci czy kozacy po dworach.