— Tak jest, kłamstwo — rzekł zrezygnowany Przecław.
— I zapamiętajcie sobie: starosta trembowelski nigdy nie gwałci prawa. Gwałcić to wy sobie możecie dziewki na wojnie. Ale nie prawo, którym — razem z obyczajem — stoi nasza Rzeczpospolita.
— To co mamy robić?
— Jedźcie razem do Moskwy. Dobrze mówię: razem! Bo tu nie macie czego szukać. A w dodatku ten, który zostanie, mógłby nabrać chęci, by zająć zbrojnie fortunę drugiego. I takiego musiałbym zamknąć do wieży! Dobrze mówię: do loży obywatelskiej w Sanoku albo w Przemyślu. Która to loża jest dla takich obywateli i panów braci, którzy prawo pospolite jak postaw sukna rąbią.
— Jechać do Moskwy? Szukać igły w stogu siana i konopnego powroza?
— Nie jest tak, jak się wam wydaje. Możecie przyłączyć się do… poselstwa. Albo kupców. Wejść w układy z Kozakami, co jeżdżą do Moskwy. Nie wykręcajcie się sianem, że to niemożliwe.
— Mnie się wydaje, że nie ma innego wyjścia — mruknął Przecław. — Mości panie starosto, już chyba nic nie wymyślimy. Ostawcie nas, proszę, z bratem, bo musimy rozważyć całą rzecz na osobności. A was prosimy na wieczerzę.
— Ha, najwyższy czas — mruknął starosta. — Pokornie dziękuję i już spieszę.
Wstał i ruszył do drzwi, które rozwarł przed nim dworski ochmistrz. Przecław odprowadził Ożgę, gnąc się w ukłonach. Zasunął drzwi na rygiel, przeszedł do drugich — tych prowadzących do czeladnej, i także sprawdził, czy są zamknięte od środka.
— Radź coś, brat — mruknął, kiedy zasiadł przy stole. — Albo czekamy do usranej śmierci na cud i nie mamy więcej władzy we włościach niż stary mąż nad młodą żoną, albo bierzemy sprawy we własne ręce.
— Jakie sprawy chcesz brać i w czyje ręce? Bo na ile cię znam, to na pewno nie w swoje.
— Nie chcę krakać, ale… Może naprawdę jedźmy do Moskwy? Co, brat?
— Żeby nas Moskale wzięli na postronki?
— Może zdobędziemy glejt?
— Pojadę nawet do Stambułu. Ale nie tam. W Carogrodzie żaden obcy przybysz nie będzie wadził sułtanowi, a co najwyżej pospólstwu. W Moskwie nikt, kto wjedzie w jej mury, nie może opuścić gościnnego dworu. Tak mi mówili kupcy bracławscy, którzy jeżdżą nad granicę.
— Znalazłem inny sposób, brat.
— Jaki?
— Jest w Koronie Dymitr Iwanowicz. Samozwaniec, carzyk, jak mówią jedni. Prawdziwy carewicz — jak gardłują drudzy. Powiadają, że to syn Iwana, tyrana i okrutnika, co spustoszył pół Moskwy. Przyłączmy się do niego.
— Ja tam nie wiem, do kogo chcesz się przyłączać, bracie. Do szalbierza i awanturnika, który zbiera w Koronie hultajstwo i swawolników na swoją prywatną wojenkę gdzieś na pograniczu? Taki z niego carewicz jak ze mnie cesarz grecki!
— Ale ty go przecież znasz.
— Jak to znam?
— Spotkałeś się z nim pod Bachorzkiem. I uwolniłeś z więzów…
— Skąd wiesz o tym?! — zakrzyknął Jacek. — Świrski ci znowu powiedział?
— Nie tylko. Cała Ziemia Sanocka o tym gada. Ludzie cara Borysa chcieli go porwać. A ty ubiłeś ich wszystkich.
— A tak. Tą ręką — Dydyński rozczapierzył palce — sześciu ściąłem. Co mówię, sześciu — dwunastu ich było!
— Za ten ratunek Dymitr powinien obdarzyć cię łaską, brat. Jedźmy więc i przyłączmy się do niego. Za jedno mi, czy to carewicz, czy czart, bylebyśmy dzięki niemu dostali się do Moskwy.
— Głupiś, bracie. Nigdy z Dymitrem nie ruszę. Chcesz, to jedź — wolna droga. Jeno nie podawaj się przy nim za Dydyńskiego, bo mieliśmy pewne — uśmiechnął się pod wąsem — scysje na drodze. W dodatku służy u niego Adam Dworycki.
— Twój serdeczny przyjaciel!
— Teraz już wróg.
— Bracie… — Jacek nie wiedział, co takiego chciał powiedzieć Przecław, bo nagle szabla młodszego z Dydyńskich mignęła mu przed oczyma. Tamten… Oszalał. Rzucił się na niego z bronią w ręku!
Jacek skoczył z krzesła jak szczupak uciekający z rybackiej sieci. Przecław nie żartował — ciął z łokcia, wręcz, chlasnął szablą płasko, tuż nad stołem. Starszy brat przetoczył się na posadzkę, zerwał szybko jak ryś, a jego ręka zupełnie sama chwyciła za szablę. Kciuk wśliznął się w paluch, palce zwarły na wygiętej rękojeści.
— Schowaj broń, głupcze!
Przecław nie posłuchał. Wywijał prostą zygmuntówką zgrabnie i szybko. Widać, że przez ostatni rok bijał się z żakami na palcaty. Niestety, przy towarzyszu husarskim nie miał szans, bo szybkość i zwinność postawione przeciwko żołnierskiej wprawie nie wystarczyły do zwycięstwa. Jacek rąbnął wręcz, poprawił na odlew, chcąc bardziej odtrącić brata siłą ciosu, niż zranić.
A wtedy, zupełnie niespodziewanie, Przecław zdjął zastawę… Po prostu opuścił szablę wyprowadzoną w przód, powyżej oczu i skośnie. Jacek wrzasnął, ale nie zdołał wstrzymać ramienia. Ciął wręcz, przez czubek głowy, czoło i prawą brew, a Przecław wrzasnął, zatoczył się, poleciał na zydel, potrącił go i padł, ściągając ze stołu aksamitny obrus, a razem z nim dzban z winem i cynowe kubki…
Jak to zwykle przy ranach w łeb, trysnęła cała fontanna krwi, na stół, portrety, na posrebrzaną husarską zbroję, zmieniając izbę w bitewne pobojowisko. Na ścianach obitych czerwoną materią nie bardzo ją było widać, ale Przecław wił się na podłodze umazany posoką jak wieprzek.
I krzyczał, wył przerażająco, przytykając obie ręce do krwawiącej blizny.
Jacek stanął nad bratem z szablą w ręku, nie bardzo wiedząc, co począć. Usłyszał, jak w głębi dworu budzi się ryk, jak z sieni i czeladnej słychać łomotanie butów, we drzwi sypią się uderzenia, a starosta nakazuje otwierać w imię prawa pospolitego…
Nie poruszył się. Nie drgnął i wtedy, gdy coś ciężkiego uderzało w drzwi raz za razem, kiedy z brzękiem puścił skobel i do czerwonej izby wpadli z szablami oraz półhakami kozacy starosty.
Po prostu nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
— Zabił mnie! — jęczał Przecław, dźwigany z ziemi przez ekonoma Damazego i dwóch hajduków. — Wyjął szablę! Ciął… Nie mogłem się bronić.