Выбрать главу

— Cisza, do stu piorunów! Powiedziałem: cisza! — ryczał starosta jak tur. — Zagnieść chleba z pajęczyną! Łatać! Opatrzyć!

— Chciał mnie ubić! Jacek! Mnie — jęczał spazmatycznie Przecław. — Jak ojciec, pozbyć się brata… Zająć wszystko… Zabrać ojcowiznę! Zupełnie jak stary… Jak ojciec Michała…

— Milcz, waszmość, wreszcie, do paralusza! — rozdarł się Piotr Ożga, nie dodając tym razem żadnego z rybeńków ani kochaneńków, ani nie każąc powtarzać swych słów. — Co z nim?

— Mózg nie wyprysł, przepony nie widzę — odparł składnie ekonom, który z racji swej funkcji przyzwyczaił się już do opatrywania szlacheckich łbów porozbijanych w zwadach, sejmikach i zajazdach. — Goło, ale wesoło. Gorączka go chwyci i będzie leżał ze dwie niedziele.

— Opatrzcie go i do alkierza. A temu… Zabierzcie szablę!

Jacek nie bronił się. Sam oddał panią węgierkę w ręce najbliższego ze sług.

— Ja nic nie winien — rzekł powoli. — Brat podstawił się pod cios. Ja…

— Pana Jacka brać pod straż! — zarządził starosta. — I do drugiego alkierza. A teraz cisza i spokój.

Die 27 julii

Alkierz we dworze w Dydni, wieczór

Dwa dni później starosta przyszedł do alkierza, w którym przebywał Jacek, niezamknięty wprawdzie pod strażą, ale zobowiązany nobile verbum, iż miejsca tego nie opuści, nawet gdyby się paliło albo przyszli Tatarzy. Tym razem Piotr z Ossy Ożga nie był pochmurny i nie gderał.

— Polepszyło mu się, rybeńko — rzekł. — Tak, dobrze gadam, polepszyło się waścinemu bratu. Już nie ma gorączki. Będzie blizna, ale przecie szlachecki łeb jest jak pergamin, na którym notuje się zarówno znaczne wiktorie, jak i mężne porażki. A ty wiesz, waszmość, coś uczynił? Powiedz, proszę?

— Co mam powiedzieć?

— Coś bratu uczynił?

— W łeb go ciąłem.

— Tu mi nie idzie o łeb i cięcie, ale o sam fakt, żeś na niego rękę podniósł. To nie była żadna zwada, rybeńko. Wiesz, coś uczynił? Powiedzieć ci? Uczyniłeś bratobójstwo. Omal bratobójstwo, za które Bóg słusznie by cię skarał. Powtórz!

— Uczyniłem bratobójstwo — rzekł stropiony Jacek. I od razu pomyślał, że jest w takiej desperacji, po tym jak Przecław podłożył mu się pod szablę, iż naprawdę gotów był dokończyć to, co przypadkiem zaczął.

— Tak, właśnie! Otóż to! Bratobójstwo. Do którego na szczęście nie doszło. Chodź za mną, kochaneńki.

Jacek podniósł się ociężale jak niedźwiedź i ruszył za starostą. Przeszli przez czerwoną izbę i świetlicę do alkierza, w którym na stosie pierzyn i poduszek, niczym turecki święty, spoczywał Przecław z głową owiniętą szarpiami. Oblicze miał blade, spocone. Czuwała przy nim metresa Halszka Skotnicka, która zmieniała mu opatrunek i przemywała lica zmoczoną w czystej wodzie gąbką. Starszy brat mógłby wszakże przysiąc, że chwilę wcześniej oboje zabawiali się cokolwiek niesfornie, bowiem szamerowanie jej sukni na fortugale było niedopięte, a koronkowy kołnierzyk w nieładzie.

Sprzedajna wywłoka — bo przecież Jacek nawet w najpiękniejszych snach nie mógłby nazwać tej plebejskiej narożnicy bratową — nawet nie podniosła się na jego widok. Spuściła za to skromnie wzrok i skryła oczy pod rzęsami, długimi jak lista gachów, którzy ujeżdżali ją w bramach i zamtuzach niczym starą kobyłę, zanim otoczył ją opieką Przecław. Od którego — nomen omen — starsza była o cztery lata. Tfu! Obraza boska! Po co on ją tu przywlókł?

— To mówcie, rybeńki — zagaił starosta. — O co poszło, a?

— Rzucił się na mnie z szablą — zaczął Jacek.

— Ubić mnie chciał — powiedział w tym samym czasie Przecław.

— Zaraz! — zaoponował starosta. — Po kolei. Najpierw starszy, potem młodszy.

— Brat wyciągnął żelazo. A kiedy odbiłem cięcie i rąbnąłem w łeb, podstawił mi się pod ostrze. Nie zdołałem wstrzymać ręki. I stało się. — Wskazał Przecława w płóciennym turbanie.

— A ty, rybeńko? Cóż nam powiesz?

— Rozprawialiśmy o podróży do Moskwy — powiedział młodszy z Dydyńskich słabym głosem. — Pan brat nie chciał jechać. A kiedy zamierzałem go przekonać, że powinniśmy wyruszyć tam razem, jakoby diabeł go opętał. Dobył szabli i zanim zdołałem się zastawić, dostałem w łeb, aż mnie odwinęło na drugi koniec izby.

— Łżesz jak pies! — syknął Jacek. — Sam mnie sprowokowałeś. Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Uderzyłem w zastawę, a wtedy ty cofnąłeś rękę!

— Jak Przecław szabli dobył, mości panie — syknęła Halszka niczym stara kocica broniąca młodych — skoro ją w pochwie u niego znaleźli? W czerwonej izbie… Sama widzia…

— Co ty widziałaś, kokocico przez całe województwo przejechana?! — wybuchnął Jacek, bo miał już tej baby powyżej uszu. — Coś mogła widzieć, skoro ci ślipia cięgiem tylko za pieniędzmi latają, co je nasz rodzic w skrzyni zostawił?! Myślisz sobie, przechodko krakowska, że weźmiesz mego brata za męża? Spodziewasz się, że skoro go obłapiłaś za kusia i dogodziłaś jak żadna inna, to zostaniesz żoną szlachcica?! Ty bikso przechodzona przez dwudziestu fajfusów, małpo, jebicho, bestyjo! Toż gdyby żył nasz pan rodzic, toby cię psami z Dydni wyszczuł jak śmierdzącą klępę!

— Dość! — przerwał starosta. — Teraz mówię: milcz, rybeńko. A ty, panna — odwrócił się do pociemniałej z gniewu Halszki i obejmującego ją Przecława, który poderwał się ze stosu poduszek, słysząc obelgi brata — idź i zostaw nas samych. Musimy pomówić. Tak, dobrze powiedziałem: pomówić na poważnie. I o ważniejszych sprawach niż rodzinne waśnie.

Skotnicka wstała rozdygotana, z rumieńcem na policzkach, skłoniła się przed Ożgą i wycofała, nie spuszczając wściekłego wzroku z Jacka. Dydyńskiemu zrobiło się trochę straszno — wszak wszyscy wiedzieli dobrze, że jej matka, stara Kleszyna, była srogą i zawistną czarownicą, a wąsy goliła całkiem jak rotmistrz hajduków.

Zostali sami. Starosta siadł na zydlu i popatrzył na braci, kiwając głową.

— I co ja mam z wami począć, kochaneńkowie? Myślałem, że pojedziecie do Moskwy szukać stryja, ale teraz widzę, że nie można zostawić was razem bodaj na chwilę, bo zaraz rzucacie się sobie do gardeł jak dwa wściekłe wilki. Jedna jest rada na waszą invidię[33]. Jeden z was winien zostać, a drugi — pojechać. Tak, dobrze mówię! Zostaniecie rozdzieleni. Jeden w Moskwie. Drugi w Dydni. Oto co postanowiłem.

вернуться

33

łac. - nienawiść