— Kupa swawolna, panie bracie, a nie pocztowi.
— Kiedy się wóz na kamieniach trząsł — uzupełnił Nieborski — to w środku coś grzechotało. Musi złota ma na sobie dużo pan nieboszczyk.
— Może oni sami Bolestraszyckiego zabili?
— Dość! — Dydyński wsparł się na szabli. — To nie moja sprawa! Nie jedziemy na przechadzkę do zamtuza, mości panowie, że w każdej chwili możemy zawrócić, jak nam towarzystwo nie odpowiada. Mój ojciec dobywa ostatniego ducha. Musimy stanąć w Dydni jak najszybciej, aby i na mnie nie czekała tam kolejna trumna obita aksamitem. Uszanujcie moją wolę i nieszczęście. Poza tym, do kroćset, nie będę prowadził o tym dyskursu, bo ja tu pan, a wy słudzy. Jedziemy do Dydni i koniec!
Pocztowi pokiwali głowami, a Dydyński ruszył rysią. Nie chciał mówić o tym przy kompanach, ale powinni jechać, jakby się paliło, aby stanąć w wiosce szybciej niż drapieżny brat Przecław, który na wieść o chorobie pana rodzica na pewno wyruszył już ze szkół z Krakowa i pędził co koń wyskoczy, aby zabezpieczyć swoją część ojcowizny.
A zatem w konie!
Godzina szósta, może siódma po południu
Tenże sam trakt
A jednak nie dane im było dotrzeć bezpiecznie do Denowa.
Kiedy na tle czerwonej łuny zachodzącego słońca zarysował się przed podróżnymi skraj lasu, doszedł ich kwik konia, a potem łoskot i szelest liści.
— Konia wilki dorwały! — zakrzyknął Nieborski.
— Dajcie guldynkę, będzie wilczur na podszewki!
— To ogary za dropiami szaleją po krzakach! Widzicie: konie stoją spokojnie.
Rzeczywiście, ani husarska Hetmanka pana Jacka, ani oba podjezdki nie zdradzały niepokoju, nie prychały, nie podnosiły głów ani nie naprężały grzbietów. Zastrzygły tylko uszami, łowiąc niedalekie rżenie.
Kwik zabrzmiał znowu.
— Podskoczę i sprawdzę — zaoferował się Nieborski.
— Nie! — uciął Jacek. — Bo znowu trzeba będzie kogoś z bagna za uszy wyciągać. A ja wyświadczyłem dzisiaj aż za dużo dobrych uczynków.
W krzakach coś załomotało, trzasnęły łamane gałęzie, a potem rozległ się żałosny, rozpaczliwy wrzask.
— Diabli na ludzi napadli — wykrztusił pocztowy.
Jeśli stolnikowic sądził, że przejadą obok tajemniczego miejsca, to mylił się równie wielce jak zagrodnik, który myślał, że przeczeka pohański czambuł, ukrywając się w chałupie postawionej na środku tatarskiego szlaku. Nagle z gałęzi leszczyny i wysokich traw wychynął łeb konia. Wierzchowiec jednym skokiem wydostał się na świeżo skoszoną łąkę. Przebiegł obok taboru, wzbudzając wśród koni wyraźną chęć pobrykania na swobodzie, która zamanifestowała się od razu tumultem i podskokami wśród rumaków z pocztu, a rżeniem i biciem kopytami w ziemię u woźników.
Siwek nie odbiegł daleko. Zwolnił do kłusa, zatoczył koło, przeskoczył przez niewysoki chruściany płot, lądując zgrabnie, jak tancerka, na niwie obsianej owsem. Obejrzał się na swoich pobratymców i zamarł; mokry, kołysząc porwanymi, postrzępionymi wodzami, zwieszającymi się żałośnie z czanek munsztuka u pyska.
Piękny to był koń. Po małej, kształtnej główce i jeleniej szyi Dydyński poznał polskiego wierzchowca. A po skocznych ruchach, zajęczej lekkości tylnych pęcin, a także płaskim krzyżu oraz ulanym i gibkim zadzie — potomka tureckich natolijczyków i perskich agramaków zdobywanych na polach bitew i odkarmianych na łąkach Małej Polski. Krzyżowanych także z miejscowymi konikami o rodowodach równie starych, co korona Królestwa Polskiego.
Jacek ledwie spojrzał, a już wiedział, że wierzchowiec idzie galopem równie wdzięcznie i łagodnie co łania pędząca po soczystej wiosennej trawie, i to niemal nie wybijając jeźdźca z kulbaki. Dydyński znał się na koniach; który zresztą szlachcic na nich się nie znał? Wszak koń i szlachectwo polskie były to rzeczy dogłębnie ze sobą związane, jak niewiasta i mężczyzna albo dwie połówki owocu. Jak świat światem nie było bowiem Polaków bez koni, koni bez Polaków. Szlachcic był głową wierzchowca, a rączy rumak — koroną tejże szlacheckiej głowy. Lach bez konia był jak ciało bez duszy, Żyd bez kozy, diak bez psałterki, a gospodarstwo bez kota na zapiecku.
Oczy wierzchowca byłyby ciemne, głębokie jak jezioro i pewnie gdyby wystawiono go na końskim targu, utonęłaby w nich niejedna szlachecka sakiewka. Byłyby, bo pozostało mu tylko lewe. Zamiast prawego na kształtnym łbie widniał pusty, pokryty czarną krwią oczodół. Zresztą w ogóle koń wyglądał, jakby uszedł z pola walki; jego zad i bok pokryte były zakrzepłą krwią, terlica, czyli siodło, była przekrzywiona, a aksamitny czołdar, to jest czaprak, tkany srebrną nicią, był postrzępiony i obszarpany. Bogata tranzelka i reszta ekwipunku świadczyły, że koń nie należał do hołysza i zaściankowego gołoty. Taki bowiem szaraczek chadzał pieszo, a zamiast w kulbace i z szablą popisywał się na pospolitym ruszeniu ze strzelbą na przepiórki i okutym kijem do przepłaszania wiejskich kundli.
W ślad za koniem z krzaków wypadły trzy pokraczne postacie potrząsające kijami i kosturami. Nie byli to, uchowaj Panie Boże, szlachcice, ani nawet kmiecie czy zagrodnicy siedzący na spłachetku ziemi. Ich ogorzałe gęby, smród dziegciu i łajna, a nade wszystko nogi krzywe jak pałąki od cebra zdradzałyby przynależność do pospolitego plebejskiego rodzaju, nawet gdyby przebrali się w jedwabie. Wyglądali na osadczyków albo borowych ludzi — smolarzy lub budników z pobliskich lasów. Na widok zbrojnego pocztu zamarli w pół drogi, ale ich gęby nie stały się przez to ani odrobinę mniej zuchwałe.
— Co tu się dzieje?! — zagrzmiał Dydyński. — Dokąd to? Na pielgrzymkę?
Najbliższy i najbardziej zarośnięty chłop w baranicy rozpiętej na piersiach i ukazującej tors pokryty tak gęstym czarnym włosem, jak gdyby powiła go wilczyca, spojrzał niepewnie na swą dębową lagę, a potem zmieszany opuścił chłopską szabelkę.
— Prostyte, panoczku — wymamrotał, popatrując to na Dydyńskiego, to na pokrwawionego wierzchowca w owsie. — My za kiniem priszli…
— Czapkę ze łba, jak z jaśnie wielmożnym gadasz! — warknął Świrski, który nie cierpiał chłopów, wójtów oraz chamów wszelakiej maści równie mocno, co fałszowanego wina. Zajechał plebeja od tyłu i jednym kopnięciem strącił baranicę ze łba.