Выбрать главу

Waarłam odetchnął z ulgą, kiedy dojrzał, że człowiek, który czekał na niego, był przyodziany w karmazynowy żupan i ferezję tudzież w kołpak z czaplimi piórami. Nie wyglądał zatem na sługę czy chudopachołka przysłanego przez Majchra dla uciechy Waarłama, bo kilka nędznych, oberżniętych ortów, które wcisnął rajfurowi w sparciałej sakiewce, z pewnością nie wystarczyłoby, aby opłacić noc w towarzystwie takiego junaka.

— Jesteście Waarłam Jaickij? — to było raczej stwierdzenie niż zapytanie. — Chcę z wami pomówić.

— Pomówicie, jak skończę. — Waarłam chciał przedrzeć się do namiotu, ale nieznajomy szlachcic, choć wcale nie wielkolud, stał na jego drodze niewzruszony jak głaz.

— Pogawędzimy, zanim zaczniesz. Nie będę tu sterczał do rana!

— Czego chcecie, panie szlachcic? — wysyczał Waarłam tak wściekły, jakby w namiocie czekała nań gorąca i spragniona namiętności perska księżniczka.

— Abyście załatwili mi posłuchanie u Dymitra.

— Jeszcze jeden — warknął Waarłam. — Kołatajcie do zamkowej furty. Jeśliście szlachetnie urodzony, nie powinno być z tym kłopotu, bo nasz pan potrzebuje odważnych ludzi.

— Rzecz w tym, że furta jest dla mnie za wąska i zastawiona przez Dworyckiego, który żywi rankor do mej osoby. Moje nazwisko może okazać się równie nieprzyjemne dla carewicza, co imię Lucyfera. Szukam więc kogoś, kto szepnie o mnie dobrą radę Dymitrowi. Zapłacę!

Waarłam przestał się przepychać. To jedno jedyne ostatnie słowo wstrzymało go równie sprawnie co mocne wędzidło rozpędzonego ogiera.

— Rozmawiacie z odpowiednią osobą. Dwadzieścia dukatów pruskich! W dobrej monecie.

— Zgoda.

— Płaćcie zaraz! Tutaj! Natychmiast.

Nieznajomy z uśmiechem sięgnął po wypchany trzos, rozsupłał go i wyliczył prosto w dygoczące dłonie Waarłama dwadzieścia ciężkich krążków, nieco chropawych od wybitego na nich dostojnego portretu króla Zygmunta Wazy.

Mnich nie dał się zrobić na plebejską przewałkę. Zażądał światła, po czym długo i wnikliwie badał każdego dukata. Spróbował nawet na ząb, czy złoto. Zadowolony sapnął z utrudzenia.

— Jak się nazywacie, panie?

— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki.

— Dydyński? — Waarłam zesztywniał. — To nazwisko akurat warte jest o pię… siedem dukatów więcej.

Jacek drgnął. A więc jednak Dymitr nie zapomniał o zniewadze.

— Masz, ile chcesz — wyliczył kolejne siedem dukatów.

— Świetnie. Jutro rano, panie, poszukam cię w obozowisku. Bądź pewien carskiej łaski. Powiedział Izaak Syryjczyk: Jezus będzie nas sadził wedle miłości bliźniego. Nie sądź zatem, że Dymitr postąpi inaczej.

— Piękne dzięki. Bywajcie, ojcze.

Zakonnik odsunął go dygoczącą ręką, przeżegnał się po prawosławnemu, a potem wpadł do wnętrza namiotu jak ogier, który zwietrzył klacz.

— I nie rozerwijcie tej dzierlatki — mruknął Dydyński.

Noc z 30 na 31 julii

Obozowisko pod zamkiem w Samborze

Pan stolnikowic wracał do swojej stancji cały w skowronkach. Udało się! Miał nadzieję, że Waarłam nie łgał i był w stanie wpłynąć na Dymitra, aby ten jutro rano udzielił posłuchania. Zresztą, do diaska, Dydyński znał zbyt wielu ludzi, którzy za dwadzieścia siedem dukatów pruskich gotowi byli nie tylko zgrzeszyć przeciwko szóstemu przykazaniu, ale nawet zarąbać własną matkę. A Waarłam Jaickij zdawał się nie tylko należeć do tej wilczej zgrai, ale i być jej przewodnikiem. Dobrego nastroju stolnikowica nie popsuł nawet fakt, iż kilka kroków dalej, przy jednym z wozów siedział pan Nieborski w towarzystwie dwóch młodych niewiast. Rozprawiał z nimi swobodnie i ze śmiałością, która zwiastowała, że może już wkrótce zrobi się tam gorąco jak w łaźni.

I właśnie dlatego Dydyński przywołał pocztowego.

— Panie Nieborski — rzekł bez gniewu — ja nie sumuję, ale wyciągałem cię dwa razy z zamtuzów. Raz w Rydze, gdzie cię zabić i ograbić chcieli, a drugi raz w Wilnie, gdzie się zmówili dwaj bracia mieszczankowie, chcąc siostrę z bękartem w brzuchu wydać za szlachcica. Dlatego najpierw ci ją swadźbili, aby potem oskarżyć przed sądem o gwałt. I tam, i tutaj musiałem dobywać szabli, temu w łeb, a owemu w bok dać. Co mnie trochę zmęczyło. Ja wiem, że krew w tobie gorąca, ale te dwie dziewki to wypisz, wymaluj murwy z Sambora albo Lwowa. Uważaj, waść, i pomiarkuj się, abyś nie został bez portek i sakiewki.

— Żadne murwy, panie! — odgryzł się pocztowy. — Za pozwoleniem, dwie mężatki, jedna Olszówka, a druga Kostusia — furmanów czumaków żony. Mężowie z dawna w podróży, więc przykro im w domu siedzieć. Porządne niewiasty, a nie ladacznice, proszę waszmości.

— Skoro porządne, to po co z nimi gawędzisz? Od porządnych dostaniesz w łeb warząchwią albo kułakiem po krzyżu, nie mówiąc o awanturze, która pewna jak amen w pacierzu, kiedy mąż was przydybie.

— Mężowie daleko. Pojechali do Inflant wozić leguminy za wojskiem. A niewiasty gorące i ochotne. Sam waść się przysiądź do nas.

— Tak mi się widzi, że je znam. I bynajmniej nie z dobrej strony. Sprawdź, panie bracie, czy nie francowate, zanim do czegoś dojdzie. Abyś przed wojskiem nie musiał się wstydzić.

— Co też waszmość… Ja tylko pogawędzić chciałem.

— Znam to waszmości gawędzenie. Od guziczka do gaiczka.

Odesławszy Nieborskiego, stolnikowic ruszył w stronę obozowiska. Na wozach i w namiocie dla czeladzi wszyscy już spali. Jedynie Borek trzymał wartę koło ogniska i popatrując co jakiś czas na stancję, polerował lufę kołowego arkebuza błyszczącą od czerwonawych odblasków płomieni. Czasem w zamyśleniu przesuwał ręką po ściętej skośnie kolbie, czując wyraźnie każdy z pięciu karbów wyciętych w drewnie. Po jednym za zabitego wroga. Pierwszy — szwedzki rajtar ustrzelony z konia pod Białym Kamieniem, drugi i trzeci — muszkieter i pikinier spod Dorpatu: jeden na wałach, drugi w czasie wycieczki. I jeszcze inflancki chłop z zasadzki w lasach pod Parnawą, a potem pacholik pana Borzęckiego — kiedy pokłócili się o to, kto ma wybierać chleby, bodaj pod Saalis albo inną wioską.