Выбрать главу

— Zdybaliśmy na pastwisku koniokrada!

— Narobiliście wrzasku na całą okolicę! Na zamku było słychać.

— Mieliśmy się może modlić po kryjomu?

— Spasi Chryste. Winniście nam przysługę, pane — mruknął kozak. — Gdyby nie to, że akurat byliśmy w siodłach, pozbyłbyś się zacnego konika.

— To prawda — wydyszał Dydyński. — Masz rację.

Jednak słowo dziękuję nie przeszło mu przez gardło, przecież nie miał do czynienia ze szlachcicem.

— Zrobimy wymianę. Dostaniesz waszmość swego konia, a w zamian za to nie będziesz się sprzeciwiał, abyśmy tego marcowego gaszka wzięli do zamku. Na spytki. Za dużo tu się ostatnio kręci nieznajomych. Zgoda, pane szlachcic?

— Nie będę się sprzeciwiał — mruknął Dydyński, spoglądając na Białonóżkę, której wodze trzymał jeden z semenów. — Może to i lepiej, bo ja bym tego kurwego syna na paliku posadził!

— To i dobrze. Wasylko, oddaj konia panu Dydyńskiemu.

— Skąd mnie znasz?

— Całe województwo o tym gada. O waszmości ojcu, jego bracie…

Dydyński przymknął oczy i nic już nie powiedział.

Wracali wolno, zdyszani, razem z Nieborskim, pozostawiwszy Białonóżkę na pastwisku, aczkolwiek Jacek poprzysiągł sobie, że zaraz pobudzi czeladź i każe przygnać konie z powrotem do obozu.

— Jasna krew piczę ruchawicy zalała! — zakrzyknął nagle Nieborski i pognał gdzieś w mrok. Dopadł dogasającego ogniska i rozglądał się dokoła, a jego oblicze miało wyraz nadzwyczaj lichy i durnowaty.

— Co się stało, mospanie?

— Nie ma!

— Czego nie ma?

— Nie ma… Moich rzeczy! Nie ma Olszówki i Kostusi! Poszły sobie.

— To co, że poszły. Znajdziesz sobie inne.

— Poszły sobie… Moje buty kowane z juchty! — rozdarł się pocztowy. — Pochwa i rapcie od szabli pozłociste! Żupan falendyszowy żółty! Sakiewka z ortami i talarami! Czapka wilcza z trzęsieniem i piórami! O wy kurwy! Wy stare narożnice na trzeci bok kusiem diabelskim wyszturgane! Wy bachantki końską pytą rąbane! Jebichy, małpy, prukwy tatarskim kpem batożone! Złodziejki, szelmy, bestyje kurewskie!

Miał rację. W miejscu obozowiska, w którym przed chwilą gził się z Olszówką i Kostusią, hulałby wiatr, gdyby nie to, że noc była cicha i spokojna. Obie niewiasty, rzekome żony furmanów, którzy zabradziażyli gdzieś w dalekich Inflantach, ulotniły się równie lekko i cicho jak dwie turkaweczki, zabierając dobytek pocztowego.

— Słyszałem: pan z pastwiska woła — darł sobie włosy ze łba Nieborski. — Szablę złapałem i jak stałem, poleciałem — na ratunek! A one ukradły! Trzymaj je, łapaj! Szukaj!

— To chyba wiatru w polu — rzekł przytomnie Dydyński. — Co tu dużo gadać, orżnęły waści dzierlatki jak pijanego żaka, co pierwszy raz do Smoczej Jamy zawitał. Ale nie desperuj, waszmość, boś przecie z dobrego serca to uczynił, a nie z głupoty. Uratowałeś mnie na pastwisku, gdyby nie twa szabla, pewnie bym teraz wszystkie kości ze łba wybierał. Za co wdzięczny ci będę dozgonnie i krzywdę naprawię z własnej kiesy.

Podszedł bliżej i uścisnął prawicę pocztowego.

— A temu wszystkiemu — zatoczył ręką koło, ukazując miejsce, w którym jeszcze ze trzy kwatery temu obozowały dwie złodziejskie przechodki — dobrze się przyjrzyj i wyciągnij naukę. Primo — nie wierz nigdy niewieście, choćby cuda głosiła. Secundo — dobrych rad słuchaj, aby nie mówili potem w powiecie: mądry pan Nieborski jak każdy Polak — dopiero po szkodzie.

Die 31 julii, godzina dziewiąta z rana

Zamek w Samborze

Waarłam Jaickij dotrzymał obietnicy wspartej twardym jak żelazo mieszkiem pełnym dukatów. Wczesnym rankiem, ledwie Borek i Mykoła przypędzili konie od wodopoju, do obozowiska Dydyńskiego przyjechał kozak i oznajmił, że Dymitr oczekuje na stolnikowica na zamku.

Fortuna tym razem uśmiechnęła się do Jacka. Kazał zatem osiodłać Hetmankę, a potem, przyodziany w karmazynowy żupan husarski i najstrojniejszą ferezję, ruszył za sługą do Dymitra.

Wkrótce otwarły się przed nimi wrota na podzamcze; a tym, co wróżyło dobrze na przyszłość, był fakt, iż nie czaił się za nimi zawalidroga Dworycki. Przebyli podgrodzie, na którym wznosiło się pięć drewnianych domostw dla czeladzi i służby oraz drewniany dworek dla oficjalisty, taras z przegrodami dla trzymania więźniów starościńskich, a także Tatarnia, gdzie jeńcy z ordy krymskiej odpracowywali w pocie czoła liczne gwałty i grabieże poczynione w dobrach Korony Polskiej.

W miarę jak jechali do wysokiego zamku, coraz bardziej uwidaczniał się przepych i dostatek, którym otaczał się za życia jaśnie oświecony wojewoda sandomierski, i jasne stawało się, dlaczego nie płacił królowi rat dzierżawnych i kwarty. Dydyński już rachował, na co poszły owe sumy Samborskie, które szlachta nazywała tak z przekory, nawiązując do sum neapolitańskich wywiezionych z Rzeczypospolitej przez królową Bonę, herod-babę i wściekłą wilczycę, a potem pożyczonych hiszpańskiemu monarsze Filipowi.

Mur zamkowy miał bowiem balasy z pobiciem gontowym, farbowanym na czerwono. Na dziedziniec zaś prowadziła brama z gankiem obitym tarcicami, ozdobionym banią, to jest kopułą z powietrznikiem i pozłocistą gałką.

A na dziedzińcu wybrukowanym porządnie kamieniami kłuł w oczy splendor rodu Mniszchów, do których rąk dukaty i talary leciały jak pszczoły do miodu. Wszystkie zabudowania — a więc zarówno Dom Wielki Jego Królewskiej Mości, mieszkanie Jej Królewskiej Mości, a także Dom Wysoki, zawierający tylko izbę stołową królewską i wzniesiony na kopcu oblanym wodą, połączony z resztą zamku mostem na palach — były świeżo tynkowane, a w oknach błyszczały przejrzyste jak lód weneckie szyby. U wejścia do izb zamkowych pobudowano ganki pokryte baniami i banieczkami zaopatrzonymi w gałki — wszystkie, ma się rozumieć, suto pozłacane. Nawet drewniany kościółek z wieżyczką miał baniasty dach obity blachą. A kiedy Dydyński zsiadł z konia i ruszył za sługą do wnętrza domu królewskiego, przekonał się, że ściany sieni obite były brytami aksamitu, a piece z gdańskich i toruńskich kafli — malowane na czerwono i błękitno. Wszędzie cieszyły oczy mozaiki, marmury, a wszystkie podłogi — jeśli nie kamienne — były drewniane i stolarskiej roboty, to jest kolorami zdobione i bejcowane.