Dopiero teraz chłop skłonił się uniżenie, a jego kompani, niemal jak na wojskową komendę, opuścili kłonice i skulili się, z wilków zmieniając się w kierdel wystraszonych owiec.
— Pomiłujcie, pane… My kinia uwidzieliśmy… Posoka na nim, tak my chcieli go łapać…
— Czyj to koń?
— My ne znajem!
— A to nie wy ubiliście właściciela? — spytał Nieborski.
— Panie Świrski, weź ich, waść, pod straż! — zagrzmiał Dydyński, bo nie podobało mu się to wszystko. Skoro koń był poraniony, to znaczyło, że jego pan musiał paść ofiarą napadu albo zbójeckich porachunków. — Mykoła, Borek, dawajcie tu z rusznicami. Obstawić ich, w łeb mierzyć, wzroku nie spuszczać! A wy, kozojeby, rzucić mi te lagi! I to zaraz!
Słudzy gnali już od wozów z nabitą bronią. Świrski i Nieborski warowali wokół chłopów konno. A na brodatych, ogorzałych obliczach hultajów Dydyński dostrzegł prawdziwy, a nie udawany strach. I tak powinno być.
— Pomiłujcie, pane! — jęknął najmłodszy, w brudnej siermiędze, porwanych postołach z lipowego łyka, o przebiegłej gębie wiejskiego mądrali. Padł na kolana i wzniósł ręce ku niebu, jak gdyby szlachcic był ruskim świętym. — My nie winowaci. My nikogo nie ubili, jeno konia chwytaliśmy.
Pozostali stali niepewnie. Ten trzeci miął w palcach słomiany kapelusz.
— Panie Nieborski, sprawdź, waść, tamte zarośla, czy ciał nie ma! — rozkazał Dydyński.
— My ludzie pana ekonoma Charbickiego… Z folwarku. Sprawdzić możecie, pane. My nie winowaci…
Nieborski pomknął, a potem wrócił takim galopem, aż ziemia zadudniła jak pod chorągwią jazdy. Pokręcił głową.
— Nic nie znalazłem. Jeno matki i siostry tych rezunów ryją w dębinie za żołędziami. To naprawdę świniopasy.
— Prawdu każe — jęknął zarośnięty. — My nie ubijce.
— Łapmy konia — rzucił Świrski. — Bo nam w pola ujdzie.
— Panie Świrski, pilnuj ich! Jakby który uciekał — kula w łeb!
Dydyński i Nieborski ruszyli w stronę zakrwawionego siwka. Stolnikowic podjechał doń wolno. Bezoki wierzchowiec parsknął, cofnął łeb.
— Zdrów, zdrów — powiedział szlachcic łagodnie i wyciągnął rękę, chcąc złapać uzdę.
Nie zdążył. Poraniony koń zerwał się do galopu, przemknął między Hetmanką a cisawym podjezdkiem Nieborskiego, przeskoczył przez chruściany płot, a potem zatrzymał się na drodze.
Tym razem zaszli go szerszym łukiem, podjeżdżali stępa, przemawiając do siwka łagodnymi słowami, jakie rzadko słyszeli z ust szlachciców chłopi i komornicy na folwarkach.
I znów ich wysiłki spaliły jak mokry proch na panewce rusznicy. Koń puścił się galopem w stronę kolejnej nadsańskiej dąbrowy. A pan Dydyński wyraźnie ujrzał teraz, że zakrwawiony zwierzak był klaczą albo młodą kobyłą.
Puścili się skokiem, niemal jak wilki za umykającą łanią. Klacz wyczekała, aż zbliżą się do niej, a potem uciekła do lasu. Dydyński zaklął. Klucząc wśród dębczaków, oddalali się od traktu i zbliżali do Sanu. Umykający koń mignął między drzewami, zarżał głośno i jakby żałośnie, a Jacek zboczył w lewo, nad sam San, popędził Hetmankę łydkami, a potem wyjechał na niewielką polankę w miejscu, gdzie skraj lasu opadał stromo aż do samej wody.
Nieborski jak zwykle był pierwszy. Zeskoczył z konia, przywiązywał właśnie wodze do omszałego pniaka wynurzającego się spomiędzy mchów i włochatych paproci. Ruszył powoli, z rozłożonymi rękoma, do miejsca, w którym stała siwa klacz.
Rumak zarżał przenikliwie, cofał się, bił kopytami w ziemię obok stosu gałęzi obsypanych grubą warstwą podłużnych, postrzępionych dębowych liści. Zniżył pokryty zakrzepłą posoką łeb i parsknął gniewnie.
Dydyński zeskoczył z kulbaki, przywiązał uzdę Hetmanki obok cisawego podjezdka pocztowego. Ruszył przez polanę pomału, nie chcąc spłoszyć klaczy. Do stu fur czarcich pyt, dla tej siwej dzierlatki nawet on, towarzysz husarski, gotów był na chwilę zmienić się w pieszego hajduka.
Nieborski uprzedził go; pierwszy podszedł do konia, powoli sięgnął ręką do uździenicy, ujął pasek policzkowy, przytrzymał, chwycił chrapiącego konia za postrzępioną uzdę, poklepał, uspokajał, przemawiał do klaczy niczym do wylęknionej dziewki.
A potem wypuścił cugle z rąk i krzyknął, złapał za zygmuntówkę u lewego boku; spłoszony koń kwiknął, szarpnął łbem, odskoczył w bok, szamocząc się wśród zarośli. Zamiast łapać wierzchowca, pocztowy pochylił się nad kupą chrustu, rozrzucił gałęzie i cicho jęknął.
— Panie Jacku, tutaj! Do diabła…
Co ten Nieborski tam zobaczył? Chyba skrzynię ze skarbem wielkiego wezyra, skoro wypuścił dla niej cugle konia wartego ze dwieście czerwonych złotych!
Ale kiedy stolnikowic stanął przy drzewie, sam ściągnął z głowy kołpak.
Pod gałęziami leżały nagie ciała. Trzy albo cztery trupy pokryte zakrzepłą krwią; klacz należała widać do któregoś z nich i przyszła do martwego pana jak wierny towarzysz broni.
W rodzinnych stronach powitał pana Dydyńskiego najpierw nieboszczyk na wasągu, teraz zaś okrwawione zwłoki. Był głupcem, jeśli myślał, że blade mary i sztywne ciała zostawił tam, w Inflantach, pod Kokenhuzą i Białym Kamieniem. Pod Kiesią i w Wenden, gdzie towarzysze z chorągwi Szczęsnego Niewiarowskiego rabowali mieszczan, a wielu, zbyt wielu Inflantczyków pozostało na śniegu z krwawymi szramami od polskich szabel.
— Zapłacę tym kozim synom! — warknął do Nieborskiego. — Ciała pod chrustem ukryli, a łupy w jamie. Na szczęście koń im uciekł i naprowadził na trop zbrodni!
— Wasza mość, tego nie uczynili chłopi. Patrz, tu są rany zadane żelazem. Skąd szable i pałasze w rękach chamów?
Nieborski miał rację. Ledwie Dydyński pochylił się nad pierwszym z nieboszczyków, jego fachowe oko dojrzało linię cięcia, która przeorała gardło nieszczęśnika równie prosto i głęboko, co lemiesz koleśnego pługa ziemię. Kilka innych krwawych nacięć zdobiło prawą rękę i ramię.